wtorek, 17 marca 2015

50 SZEPT OF GREY

     Może to i kolejna opinia na temat filmu wystawiona w internecie, ale po raz pierwszy przeze mnie. Kolejna wariacja tytułu i kolejne powody dla których warto iść do kina by zobaczyć wystąpienie poza granice dobrego smaku. Na tej granicy powinno być naliczane ostre cło i eliminowane zło <bum cyk szzzz hasztag rym>. Jednak celnicy na produkcji filmowej nie spisali się zbyt dobrze i postawili na niej przygłuchego człeka o wytępionych odczuciach sensorycznych. Nie maczam się w krytyce filmowej. Nie moja działka, ogródek i klomba. Zwykle nie przykładam ręki czy innej części ciała do zalewania świata szambem hejterstwa. Jeżdżę rowerem, a nie szambowozem.
    Do rzeczy. Ostatnio światło dzienne ujrzał obraz tragiczny jak fresk Jezusa po renowacji przez Cecilie Gimenez. Do pójścia na "50 shades of Grey" namówiła mnie, swą pochwalną recenzją, siostra. Jako, że nie zakonna, to jej uwierzyłam. Niesłusznie. Nie zniuchałam podstępu i nadmiernej ekscytacji Alicji, której zwykle nie przejawia. A tu nagle podjarka jak na otwarciu sezonu grillowego i dar przekonywania godny prowadzącego w "Mango TV" sprawiającego, że zaczynasz marzyć o superszczelnym pojemniku na masło. I, że "koniecznie idź Kinga". Totalnie mnie wrobiła. Prank życia. Obecnie między mną, a Alicją powstała dziura nieufności jak w relacji między celnikiem, a kolumbijskim imigrantem z worem białego proszku, twierdzącego, że przewozi mąkę na konwent kulinarny. Czuję, że moja rodzona siostra zgwałciła mi mózg. Kazirodcza agresja.
    Powody mojej niechęci do filmu są związane strikte z ekranizacją. Nie dało rady zagłębić się w psychologiczny problem, gdyż sposób przedstawienia był tak płytki i kafelki, że aż mnie zamroczyło i z kina wychodziłam po omacku. Tak. Mam teraz z 50 pozwów o molestowanie. Thank You Sam Taylor-Johnson.

1. Akcja porwała mnie jak nurt wody. Tyle, że w kałuży. Moczu. Większość czasu spędzonego w kinie uprawiałam intensywny hazard obstawiając z przyjaciółką za ile minut kolejna osoba wyjdzie z kina i z której strony. Przegrałam. Moje typowanie było gorsze, niż film.

2. Gdybym miała powiedzieć co było żenującego w tym filmie, to musiałabym powiedzieć, że wszystko. Ale apogeum żenady sprowadzę do scen, w których wcisnęło mnie w fotel, aż skrzypnął w zawiasach, tapicerka eksplodowała od nacisku, a ja jęknęłam boleścią. Właściwie nie byłam odosobniona w reakcji. Całe kino rozbrzmiało tym samym. Odgłosy jak na połączeniu Drogi Krzyżowej z Sylwestrem. Jęki i eksplozje. A biorąc pod uwagę, że główny bohater miał na imię Christian (chrześcijanin), to reakcja wydaje się jak najbardziej adekwatna.

a) Scena, w której Christian odgryza Anie tosta, którego sam jej przyniósł. Oprócz tego, że zagranie tanie jak dwudniowa kajzerka w Biedronce, to jeszcze daje lekcje nieuprzejmości i promocji zachowań szatańskich - " Kto daje i zabiera ten się w piekle poniewiera! ". Nieładnie Panie Krystianie. W dodatku jeśli ktoś się nie zorientował, że film to porażka i jakimś cudem uznał, to za dobry poradnik relacji damsko-męskich niech pamięta: NIGDY NIE ZABIERAJ KOBIECIE JEDZENIA.

b) Scena, w której siedzące obok mnie 3 koleżanki z branży kosmetycznej jak jeden mąż plasnęły face palma, aż czoło wyszło im potylicą. Współczułam im bardzo, bo już mnie scena bolała choć z kosmetyką mam mniej wspólnego niż miś polarny z sawanną. Chodzi o scenę, w której możemy przenieść się w czasie do lat 80-tych i dostrzec inspirację retro stylistyką. Możemy również zaobserwować idealną ilustrację na plakat reklamujący sianokosy na Podlasiu. Ana stojąc przy oknie z Krystianem klęczącym przy jej nogach, otrzymuje od operatora brzydkie rózgi. Ostry zoom na jej uda. Zarośnięte to to było, że golić kosiarką by rady nie dało bez potrójnej zmiany ostrzy. W lecie jej chłopak prawdopodobnie zgania ją z kanapy i dywanu, żeby nie zakłaczyła ich podczas wylinki. Mężczyźni w kinie na trzy-czte-ry przytulili swoje kobiety dziękując im, że codziennie okupują łazienkę, podczas gdy oni muszą sikać do zlewu w kuchni. Bo teraz już wiedzą co ich dama wtedy robi.

c) Scena, w której MacBook się psuje. And the Oscar for the best science fiction scene goes to (...)

3. Na ekranie główni aktorzy wykazywali między sobą chemię porywającą jak przy doświadczeniu z ziemniakiem i cukrem podczas Drzwi Otwartych pracowni chemicznej w gimnazjum.

4. Początkowo film miał mieścić się w kategorii niskobudżetowego, ale po zaobserwowaniu ile ołówków i szminki wpierdzieliła na planie Dakota, producenci musieli zastawić swoje domy na Karaibach i kolekcje figurek z Kinder Niespodzianki, aby móc ulokować kapitał w codzienne dostawy z drogerii i papierniczego na bufet dla aktorki. W ten sposób film awansował na wysokobudżetówkę. Aż dziw bierze, że przez to ciągłe gryzienie ust i wsysanie ich do wewnątrz, pod koniec filmu nie widzimy sceny, w której jej nadtrawione wargi wychodzą jej spomiędzy pośladków.

5. TO BREATH OR NOT TO BREATH : Za kasę zarobioną na "50 szept of Grey" Dakota prawdopodobnie zakupiła już 3 tiry inhalatorów i podarowała sobie długie wakacje w sanatorium w Ciechocinku. Bo serio laska chyba ma zaawansowaną astmę. Oglądając nie miałam pewności, czy zbiera jej się na wymioty, kichnięcie, czy nie wypluła piany po myciu zębów. A może wszystko na raz. Tylko to tłumaczyłoby CIĄGŁE SZEPTANIE. Wydawać by się mogło, że jedyne co aktorka posiada w aktorskim warsztacie uwodzenia, to zjadanie własnych ust, ołówków i szeptanie jakby była 6 latkiem ukrywającym się za piaskownicą przed chuliganami chcącymi zabrać mu pieniądze na obiad. Tak mi to szeptanie weszło na psychę, że po wyjściu z kina jeszcze pół godziny nie mogłam przestawić się na normalny sposób mówienia. Szept tu szept tam. Odbyłam tym samym najbardziej sekretne i ciut erotyczne kupowanie pomarańczy w całym moim doczesnym życiu, Gdy tak z moim półtora kilo owoców nachyliłam się nad ladą do kasjera i szepnęłam "Płatne zbliżeniowo".

6. Film skończyłby się 0,5h wcześniej gdyby wyciąć wszystkie sceny, w których Ana schodzi ze schodów, a Krystek gra na pianinie smutne melodie. Ile można. Czuję, że po zakończeniu zdjęć Dakota pojechała na mistrzostwa w biegu po schodach, a Jamie na konkurs Chopinowski.

7. Reżyserka za bardzo wzięła sobie do serca powszechną opinię, iż obecnie wiedz traktowany jest przez branżę filmową jako kompletny kretyn, który wyobraźni nie posiada i należy mu podać w ekranizacji totalnego gotowca i wyłożyć kwintesencję filmu wprost. Kawa na ławę. Korytko pod ryjek. I żeby broń Boże widz nie uruchomił zmysłów, domysłów i własnej kreatywności i interpretacji. No to koniec z tym. Pani Taylor-Johnson poruszona panującą opinią urządza swoisty happening i daje nam produkcję na pełnym kontraście. Przeciwstawność jak między koncertem Beyonce, a potupają u Gracjana Roztockiego. Nasza Pani Reżyser zamiast podstawiać widzowi wszystko, postanawia nie dawać mu nic. W filmie wieje taką nudą, że w kinie 3 pierwsze rzędy przewiało. Z tego wszystkiego widz stara się desperacko szukać smaczków w czymś co tych smaczków nie posiada. Prawdopodobnie z tego powodu, gdy nasza pierwszoplanowa bohaterka przedstawiała się komuś na ekranie, do mych uszu uparcie docierała tożsamość niejakiej Anal Steel.


Nie oczekiwałam wulgarnej formy ekranizacji, ale wysublimowanego przyciągania międzyludzkiego i błyskotliwego  ukazania seksualności jak najbardziej tak. Ale nie. A najbardziej erotyczny obraz towarzyszący wyjściu z kina to dziura. W budżecie. Proszę o minutę milczenia dla Bolesława Chrobrego zostawionego w kasie biletowej. Gdyby on wiedział za co ludzie nim płacą.


ALE NIEZMIENNIE
PEACE <3