środa, 17 lutego 2016

ŁAZĘGA 2015 - cz.1 odc.3

16 VII 2015

    Lądujemy ok 5 rano w Abu Dhabi. Lecieliśmy tak cichutko, gładziutko, miło i rozkosznie delikatnie, że nie zauważyłam nawet, jak szybko czas leci i jak prędko zbliżamy się do końca lotu. W związku z zaistniałymi okolicznościami, przeżywam mikro zawał, a tętno skacze mi wzwyż niczym Lićwinko na Mistrzostwach Polski w 2015, gdy gasną silniki, a ja wybudzająca się właśnie z drzemki i nieświadoma zaistniałego, w czasie mej mentalnej nieobecności, lądowania, wnioskuję natychmiast awarię silników. Tymczasem to tylko awaria mojego mózgu w połączeniu z umiejętnościami "wysokich lotów" naszego pilota. Najwyraźniej rok na studiach aktorskich już zdążył zrobić ze mnie Drama Queen.

       Lotnisko w Abu Dhabi wygląda od środka jak ul. Gigantyczne sklepienie a'la "plastry miodu" widziane oczyma delikwenta nafaszerowanego kilogramową dawką LSD. Dodając, do fantazji architekta-ćpuna, mój Jet Lag, odwodnienie i brak snu - halucynacje i projektornia w głowie godna Salvadora Dali gotowa. Gdybym tylko w tej chwili posiadała pędzel i talent, to trzasnęłabym takie malowidło, o które MoMA by błagało i skomlało niczym weganin o raw ciasteczko z chia. A koneserzy "sztuki" - kąpiący się w kawie ze Starbucksa, nitkujący zęby włosem dziewicy, poprzedzający każdą swoją wypowiedź podkręceniem wąsa i poprawą binokli - biliby się w kisielu o me dzieło na aukcji! No ale tego...talent...i energia...i brak wymówek...






      Na lotnisku mam pięciogodzinny tranzyt. Wokół lotniska tylko pustynia i upał. Do miasta, w którym jest bogactwo, elegancja, arabski modernizm i jeszcze większy upał, jest za daleko, by w niecałe pięć godzin, zrobić coś więcej, niż dojechać i przesiąść się w autobus powrotny. Zwłaszcza, że z moimi skillami nawigowania w terenie, pewnie skończyłoby sie to na tym, że próbując znaleźć  wyjście z lotniska zaglądałabym po prostu do kolejnych toalet i wgl bym z portu nie wyszła. Postanawiam więc zostać na lotnisku (które nota bene jest wielkości miasta) i je obejrzeć. Kusi mnie, aby zajść do lotniskowego SPA na masaż. Przetestować renomę lotniskowych masażystek uchodzących za najlepsze na świecie. Ale to może pic na wodę i iluzja. Bo patrząc na mój obecny stan cielesny, po 12 godzinnym locie, w pozycji "na błyskawicę", moje mięśnie są tak spięte i sztywne, że moje ciało przyjęłoby każdą formę dotyku za najlepszy masaż na świecie niosący niewymierną ulgę. Prawdopodobnie nawet zderzenie ze ścianą uznałabym aktualnie za masaż światowej klasy. Tak czy siak na masaż nie zaszłam, gdyż najpierw musiałabym zajść do kilku banków szwajcarskich po kredyty, ponieważ domniemana jakość  zabiegów idzie w parze z całkowicie NIE domniemaną ceną.

          Nigdy nie zrozumiem, dlaczego mnóstwo kobiet podróżuje na szpilkach, w sukience i pełnym makijażu. Ja stojąc w dresach i koczku w stylu "na cebulę", dostaję szału, że ściągacze w nogawkach rolują mi skarpety, a okruchy po ciastkach, które wleciały za mą obszerną bluzę, nie chcą wylecieć i drapią mnie w cycki. Zastanawiam sié nad pobudkami zachowań owych kobiet. Rozumiem jeśli owe Panie szukają męża wśród spoconych mężczyzn ze stoperami w uszach i ziejących darmowym winem pokładowym. Bądź jeśli próbują doznać jakiegoś katharsis poprzez narzucanie sobie pokuty w postaci szpilek pod kolor przyszłych żylaków i make up'u pozwalającego na oddychanie skóry godne hm...cegły. Jeśli jednak nie rozchodzi się o którykolwiek z powyższych punktów, to naprawdę, mamy między sobą mentalny mur godny berlińskiego. Tylko bardziej obsikany przez psy. Koniec metafory. Koniec wpisu. Koniec zakończeń.