niedziela, 16 listopada 2014

Bar mleczny niezbyt serdeczny

       Kraków. Bar mleczny. Moja prywatna scena stand up'u. Aktorzy różni. Ja na publice. Mnie i resztę mi podobnych, obowiązuje jedna zasada. Nie wtrącamy się by nie zmącić naturalnego przebiegu zdarzeń. Siedź nad swoim rosołem i zatkaj paszczękę dwujajecznym makaronem typu 'nitka'. Obserwuj i chłoń różnorodność charakterków w okół ciebie jak glonojad siorbiący zasyfiałą szybkę akwarium.
       Pan Żul. Skrycie miłośnik kultury i kompotu. Otwarcie hejter buractwa i romansów w pracy. Stoi w spodniach khaki, kurtka moro, bez kieszeni. Nie miał by co do nich schować. Jedyne co posiada to pogarda dla wcześniej wspomnianych rzeczy hejtowanych, a tego chować nie zamierza.
       Pani Halina. Baristka, kelnerka, sprzątaczka i Cerber Kompotu. Królowa zmywaka i serwowanego kapuśniaka. To ona tu panuje. Jej bar. Jej włość. To do niej przychodzi spragniony gość. Koturny nosi, ażeby wzrostem do swej rangi w społeczeństwie się dopasować. Usta obrysowane kredką i maźnięte szminką odcień 'Pink Passion' albo inny 'Łosoś'. Trochę rozmazane po gorących pocałunkach z Ryszardem z księgowości na zapleczu. Ten to męski jest - myśli Halina. Nieco przygarbiony, ale nie szkodzi. Dzięki temu łatwiej może dla niej kwiaty rwać na łące. A że księgowy, to na numerkach się zna. Na tych szybkich najlepiej. Spogląda krzywo na Pana Żula. Ten chrząka. Klient poŻul się Boże. Przylazł 5 minut przed zamknięciem. O tej porze się nie przychodzi. Inteligentny by zrozumiał, że jeśli nieczynne od 19, to chęci do pracy Pani Haliny nieczynne są już jakieś pół godziny wcześniej. Za to libido ma Halcia czynne non stop. Na dworze ciemno. W lokalu ciemno... Tylko spod drzwi do WC prześwituje blade światło jarzeniówki. Romantyczne takie. Jarzeniówka energooszczędna. Ledwo co nadąża odgarniać ciemności. Co poradzić? Nic. Takie mieli na pobliskiej stacji benzynowej na której Halina je nabyła. Wykręciła z toaletowych kloszy. Bo w klopiku na stacji paliw i tak oświetlenie zbędne. Tam sikają tylko spoceni tirowcy. A oni to i tak zawsze obsikują wszystko naokoło. Skupieni w trasie na drodze przez cały czas. To męczy. To w klopiku mają chwilę by się rozproszyć i odskupić (dosłownie). Więc ze światłem, czy bez - efekt ten sam. Podłoga w złotych kałużach jakby dopiero co odbyła się tam prezentacja nowej wyciskarki do soku z jabłek 'Cisnojabł 5000' z tym, że zamiast do dzbanka, sok do durszlaka zbierali. A tak, to Halina lepiej żarówki spożytkuje. Bistro doświetli, atmosferkę romantico-italiano wprowadzi. Halina otrząsa się z dumy ze swej zaradności w cięciach budżetowych i znów zerka, na Pana Żula, spod platynowej grzywki zmierzwionej dziś rano starannie grzebieniem siostrzenicy. Dodatkowo stylizowanie przebiegało na dwóch zmianach. W nocy Pani Halina o wyglad też dba. Cały kark ma obolały, bo spała z papilotami na łbie, niczym nawiedzona hrabina z XVI wieku, z szyją podpartą do pionu. Ale dla Ryszarda to robi. On lubi kędziorki. Halina widziała jak się gapił na tę siksę z bloku naprzeciwko. Nigdy więcej! Spod tej grzywki właśnie zerka ponownie na Pana Żula, który ją od romantycznych rozmyślań oderwał, jak wiatr tupecik z głowy zestresowanego, wyłysiałego pracownika korporacji.

-Co chciał?
-Kompot poproszę.
-Nie ma dzisiaj dla was. Skończył się.
-Jak to się skończył?
-No normalnie. Było i się wypiło. Pan nie jesteś jeden na świecie co pić musi.
-Przecież zawsze jest. Kierowniczko daj Pani darmo kompocik. Wczoraj był.
-Panie! Wczoraj, to mnie Pan nie irytował. Idź Pan stąd, bo ja z takimi ludziami jak Pan rozmawiać nie będę!
-'Ludźmi' ku*wa!

Podniesiwszy tym samym poziom edukacji w krakowskim barze mlecznym, Pan Żul opuścił lokal, tym samym stawiając siebie w roli zwycięzcy w potyczce słownej. Bo może i Pani Halina ma kompot, biznes i tru lof z Ryszardem, ale nie ma tego co przetrwać pozwala: pokory, empati i umiejętności wysławiania się. To ostatnie prawdopodobnie dlatego, że jej język częściej kotwiczy w ustach Ryszarda, niż służy swej Pani do szerzenia przyjaznej konwersacji z drugim człowiekiem.


Błagam jak Ślimak o ser na pierogi - jeśli już masz zamiar odhaczyć dzienne ćwiczenia i uruchomić jakieś mięśnie i jeśli wybór padnie na język, pamiętaj że są to ćwiczenia kompatybilne z inną częścią ciała. Z mózgiem. Używając jednego, użyj drugiego, dorzuć zwykłą ludzką wrażliwość, wdzięczność za każdy otrzymany dzień i miłość do drugiego człowieka. Dodatkowo dobrze by było uaktywnić rękę i podać spragnionemu człowiekowi kompot. Zaraz po akcji Pan Żul vs. Pani Halina, podniosłam się z mojego zacisznego miejsca pod stygmatami, naprzeciw brzęczącego radyjka, porzuciłam swój przesolony rosół i głosem pewnym niczym Beata Tyszkiewicz mówiąca 'daję 10' w 'Tańcu z gwiazdami' , poprosiłam o kompot w plastikowym kubeczku. Pojawił się przed moimi oczami szybciej, niż gimnazjalista się poci, gdy po przyjściu z imprezy ojciec prosi go by chuchnął. Zapłaciłam, dogoniłam na ulicy Pana Ż. wręczyłam, to na co zasłużył edukując naród. A piszę o tym nie dlatego, by ktokolwiek z osób tu zaglądających pomyślał 'A sie Matuszkiewicz chwali i na pokaz pisze, no żeby sobie kuźwa zaraz sama fiołków nie wysrała i wąchać nie zaczęła!'. Piszę o tym, bo bardzo mi zależy, aby ludzie o siebie dbali nawzajem. Wyskocz Janusz z kapci, odłóż cebulę na półkę i uświadom sobie, że robiąc niewiele możesz zrobić wiele! I, że każdy jest cudem. I, że życie jest cudaczne. I że ja tą notkę już kończyć zacznę.


PEACE <3

czwartek, 6 listopada 2014

PA PA PAJĄKU

                                                                                                                                     21.08.2014r.
     
       
        Moja obecna sytuacja życiowa rysuje się następująco: dwie Polki i dwóch Meksykanów, porozumiewający się na przemian english language i body language, w tajskiej jungli. Dodatkowo jeden futrzak. Pająk. Chyba.Tego być pewnym nie można, bo Bydle jest tak wielkie, że aby się upewnić, że jest tym czym jest, potrzeba 3 godzin, kompasu i 10 kanapek, żeby obejść TO COŚ w okół. Wycieczka zapoznawcza odbyta. To pająk. Jak w mordę strzelił.
        Stałam w łazience nucąc sprośnym barytonem "Vamos a la playa" , gdy nagle poczułam, że coś się na mnie gapi. Urwałam nucenie i obróciłam się na pięcie. Po ćwierćsekundzie obrotu zakręciło mi się ponownie. Tyle, że w głowie. Z wrażenia. Stałam oko w OCZY z Bydlakiem na włochatych nogach (zarówno jego jak i moich...jungla nie sprzyja kobiecości i seksapilowi xD ). Wybiegłam z łazienki zaanonsować Marii o naszym gościu, w myślach modląc się o odwagę i siłę na zabicie Bydlaka. Nie dla mnie. Dla Marii. Ja GO ruszać nie zamierzałam. Moje zadanie w eksterminacji miało ograniczyć się do zwinięcia w kulkę na łóżku, cichego szlochu i tęsknoty za polskimi insektami. Po powrocie do Polski najpierw przywitam się z nimi, a dopiero potem z rodziną.

UWAGA! POCZĄTEK DYGRESJI:     
           W tym momencie czuję się jak totalna blondi-drama queen. Zamieniam się w istotę, która w miejskiej jungli prawdopodobnie popylałaby na 20 centymetrowych szpilach, wsparta na ramieniu "Misiaczka". Tak bardzo mi się to nie podoba, ale nie mogę z tym nic zrobić. Prawdziwe oblicze wychodzi na jaw w takich właśnie momentach. Mam nadzieję, że to jest uleczalne i że w przyszłości nie stanę się osobą,  która encyklopedią podpiera chyboczącą się nogę stolika, przy którym robi sobie manicure. Muszę ten "zew maniury" stłamsić w zarodku. Przestaję krzyczeć. Przynajmniej tak mi się wydaje, bo krzyku nie słyszę. Usta wciąż mam otwarte. Gardło drży. Nie wiem więc czy w takim razie nie przeszłam w swym krzyku na ultradźwięki po prostu.
UWAGA! KONIEC DYGRESJI.

     Obecnie sytuacja ma się dosyć dramatycznie. Bynajmniej nie dla pająka. On w najlepsze szoruje swoim włochatym dupskiem, po mojej szczoteczce do zębów. Rozdzielamy z Marią zadania. Ona zostaje i obserwuje Bydle, ja biegnę po Kike i Josemi. Czas start. Obie kierujemy odpowiednie części ciała w odpowiednim kierunku. Maria wzrok na Bydle, ja nogi do wyjścia. Wybiegam i krzyczę "KIIIKEEEEEEE! JOSEEEEEEMI!". Cisza. Ponownie "KIIIKEEEEEEE! JOSEEEEEEMI!". Cisza. Ponownie "KIIIKEEEEEEE! JOSEEEEEEMIII! FREEEEE FOOOOOD!". Bu-du-dum bu-du-dum. Słyszę jak nadbiegają całą swoją łączną 120kg, latynoską masą cielesną, a ich ortalionowe rybaczki sportowe łopoczą na wietrze. Stawiają się na baczność. Salutują. W kącikach ust lśni im piana ślinana gotowa do namoczenia strawy. "Chodźcie chłopaki. Mam mięsko. Starczy go na kotlety dla was na tydzień". Zaciekawieni wędrują za mną do chatki, a tam dostrzegając wspomniane mięsko głód im przechodzi, a nawet mają ochotę jeszcze bardziej opróżnić żołądki solidnym bełtem. Patrzą po sobie i postanawiają sprowadzić swoją ojczyznę do naszej łazienki. Rozpoczyna się niezły Meksyk. Cztery dorosłe osoby, arsenał w postaci kolejno: twardej miotły bambusowej, na której końcu znajduje się broń biologiczna w postaci słoniowej kupy; meksykańskiej pianki do golenia, silnej na tyle, że wypala dziurę w podłodze do samego jądra ziemi; oraz broni psychologicznej polegającej na zastraszaniu pająka, imitując odgłosy głodnego jaszczura, który ma ochotę na konsumpcję chrupkiego insekta. Pomimo całego tego zestawu "Małego Eksterminatora" nikt nie rusza się z miejsca. Oprócz pająka rzecz jasna. Ten zwiedza w najlepsze. Ze szczoteczki do zębów, przeniósł się pod prysznic. OKAZJA! Na 3...2...1 ruszamy z miejsca w stronę kurków. Prysznic przeżywa oblężenie jak przy spotkaniu z drużyną rugbystów po meczu w chlewie. Kurki odkręcone. Woda znajduje się z prawej, z lewej, na suficie i nawet w moim żołądku, ulokowana w nim poprzez tak zwane połknięcie przypadkowe. Bydle się zaniepokoiło. Niepotrzebnie. Zdolności eksterminacyjne, osób zgromadzonych na jego egzekucji, nadają się jedynie do zabicia ich godności osobistej. Oraz ciszy. Potykając się i pokrzykując raz po raz, popychamy się wzajemnie by przyprawić Bydlakowi kołderkę z meksykańskiej pianki do golenia. Josemi został liderem naszego Kat-Zespołu. Nie z własnego wyboru. Kike klepie go natarczywie między łopatki, ja i Maria wciskamy mu w dłonie butelkę z pianką do golenia i wszyscy krzyczymy Josemiemu "¡VAMOS!" wprost do ucha. Kicnął nieporadnie w przód, jak źrebię świeżo po przeszczepie kończyn. Nacisnął spust pianki i począł bryzgać nią jak Rafał Majka szampanem po Tour de Pologne. Rozpoczął się armagedon. Trzynasta plaga egipska. Rozpierducha jak przy konfrontacji Juranda ze Spychowa z Krzyżakami. No po prostu obraz zupełnie odwrotny do takiego, którego oczekuje się od rosłego, meksykańskiego młodziana, napakowanego testosteronem i 2 dokładkami smażonego Pad Thai z kurczakiem. Pomijając aspekty wizualne agonia pająka ma się lepiej. Krzyki powoli się wyciszają, narasta konsternacja Josemiego, bo wie, że właśnie przekreślił, swój wizerunek macho. Na cacy. Ja, Marysia i Kike spoglądamy raz na zwłoki Bydlaka, raz na Josemie i już nie wiemy, które z nich jest bardziej zmordowane. Mój latynoski killer próbuje jeszcze nabrać powietrza w płuca, wypchnąć klatę do przodu i udawać, iż 5 sekund temu nie krzyczał jak pierwszoklasistka, której kolega z ławki wetknął gumę we włosy i zepsuł Tamagotchi. Uprzejmie żegna się z nami niskim głosem a`la Batman, kiwa głową na Kike, podciąga spodenki pod pachy, charka po męsku i wychodzą nawiązując między sobą rozmowę o footballu, kołpakach i kablach.
     Tak to w środku nudnawej jungli zaczynasz ekscytować się życiem 3 razy mocniej za sprawą jednego pająka, który to pewnego wieczoru postanowił przycupnąć na nieodpowiednim parapecie. I pomimo wszystko, strasznie się cieszę, że w ciągu dnia czas płynął leniwie i wolno, a wieczorem Bydle wybrało nasz parapet. Dzięki temu poczułam na nowo każdą emocję o wiele bardziej wyraziście. A w świecie, gdzie na ulicach często można spotkać osoby, które swoją mimiką i mocą odbierania bodźców ze  świata, są na równi z surowym ziemniakiem, taka zmiana klimatu i stylu życia jaka została mi dana przez wolontariat w Tajlandii, naprawdę wyostrza zmysły i daje możliwość poobcowania z własnymi reakcjami.


PEACE <3