środa, 17 grudnia 2014

MAMO! UZBIERAŁAM NA PORSCHE!


     
           W życiu każdego rozrzutnego studenta, nadchodzi taki moment, w którym robiąc wypaśne zakupy w sklepie osiedlowym, albo w delikatesach Alma bez karty stałego klienta i bez zbierania punktów (no bo YOLO) dochodzisz do kasy z koszem wypełnionym pomelo, kawiorem, quinoą i browarem niepasteryzowanym, niefiltrowanym i z pewnością nielechem, kładziesz produkty na taśmę, która powolutku przesuwa twój przyszły wkład burżuajskiego, szczęśliwego brzucha, w stronę Pani kasjerki z plakietką "Uczę się". Jeszcze nie wiesz, ale za chwilę to ty otrzymasz od niej niezłą lekcję. Pomelo powolutku toczy się w stronę Pani, odbijając co jakiś czas od swojej nawoskowanej skórki, światła jarzeniówki nad kasą. Po chwili rozlega się "bip" i pomelo turla się już po drugiej stronie kasy wprost do twojej papierowej, organicznej torby, co ją wziąłeś za dopłatą. A właściwie trzy, bo co z tego, że chcesz ocalić świat i małe murzynki, które pedałują w Afryce na rowerkach stacjonarnych podłączonych do maszyny kondensującej prąd dla ich wioski, skoro te eco-torby rozrywają się już pod naciskiem włożonej do niej paczki chusteczek. Reszta spożywczych przyjaciół Pana Pomelo dołącza po paru "bipach" do jego salonu w torbie. Siedzą już razem, ocierając się o siebie w tej spożywczej orgietce. Teraz tylko musisz tym sprawnym dystyngowanym ruchem, jeszcze nie trzęsącym się od wpływu Szato Bordo Frąse beczkowanego przez samego Napoleona, podać Pani "Kurde-Nabiłam-Masło-Dwa-Razy-Ale-Nie-Wiem-Jak-Wycofać-To-Zostawię-Może-Nie-Się-Nie-Skapnie" swoją kartę płatniczą z limitem ustalonym przez tatę i ubrudzoną troszkę pomadką od pocałunku narzeczonej.
Podajesz i zerkając hipnotyzującym wzrokiem spod swego kaszkietu z second handu z naszytym przez ciocię logo Larpha Laurena, dorzucasz "Zbliżeniowo proszę". Bo co się będziesz certolił z PIN`em. Za długi jest. W końcu na PIN ustawiłeś sobie równowartość środków na koncie twojego przyjaciela Donalda Trumpa. Zmęczysz się wklepując go. Z myśli o tym czy lepiej kupić papier toaletowy czy wychodzić na kupkę do tej płatnej toalety za domem, wyrywa cię głos Pani Kasjerki:

- Przepraszam Pana, ale transakcja została odrzucona.

Ze spokojem kota nafaszerowanego lekami w Sylwestra, każesz Panience spróbować jeszcze raz bo "to niemożliwe"

- Proszę Pana, transakcję ponownie odrzucono. Zapłaci Pan gotówką?

Ale ty nie masz gotówki. Jakbyś miał nosić taki ciężki bilon ze sobą to byś nie potrzebował platynowej karty na siłownię. Zamiast hantli wyciskałbyś swój portfel. Co teraz? Jąkając się wyjaśniasz, że w takim razie nie zrobisz tu zakupów i że skoro Pani się uczy to przede wszystkim powinna się nauczyć jak przyjmować płatność kartą. Burczysz pod nosem i wychodzisz ze sklepu strzelając obcasami i ocierając łzy spowodowane nieudolnością narodu, sztabką złota. Później wyciągasz telefon by zadzwonić do taty i poskarżyć się za życie i poprosić stanowczo czy mógłby wyjaśnić sprawę w banku. Rozłączasz się zimnym Orewułaaa Ojcze i siadasz z fochem na ławce w galerii handlowej, robiąc odstęp między sobą a resztą osób na ławce. Nie chcesz wymieszać warstw społecznych. Po chwili rozlega się twój dzwonek w telefonie. Libretto Henri Meilhaca. Odbierasz. Następne co pamiętasz to jak ta niższa warstwa społeczna z wspólnej ławki, zbiera twoje złote zęby z posadzki, które roztrzaskały się, gdy opadła ci szczęka. To dzwonił tata. Przekroczyłeś limit na koncie. A to był dopiero piąty dzień miesiąca.


       

          W ciężkim szoku jesteś jeszcze parę dni, z których pamiętasz tylko, że bezdomni proponowali ci jedzenie, a co sympatyczniejsi ludzie chorzy na autyzm, próbowali cię zmusić byś spojrzał im w oczy, chcąc nawiązać z tobą kontakt. Podobno dzwoniłeś z pożyczonego telefonu na infolinię banku i obrzucałeś ich automatyczną sekretarkę francuskimi bluzgami. Z racji, że nie znasz ich zbyt wiele, to po przejechaniu listy bluzgów nie chcąc się rozłączać, przechodziłeś po prostu do recytowania poezji po niemiecku. Kiedy byłeś już w ostatecznej fazie rozpaczy i miałeś już dostęp do własnych myśli i chęć działania. Jednakże niezbyt racjonalnej. Bo sam nie wiesz skąd ci to przyszło do głowy. Obudziłeś się rano na ciężkim kacu, a w okół widziałeś tylko puste opakowanie po żarciu na wynos z logo "Baru Mlecznego Schabik" i o zgrozo, puste butelki po "Lechu". Ale to nie było najgorsze. Przed tobą na stole, pośród łez i plam po zupkach w proszku i tępego noża kuchennego pożyczonego od sąsiada na wypadek odwagi do popełnienia samobójstwa, leżała LISTA "JAK SKUTECZNIE OSZCZĘDZAĆ". Początkowo bijesz się z myślami i rozglądasz się, kto mógł to podrzucić. Jak coś takiego znalazło się w twoim mieszkaniu pod plakatem z wizerunkiem Billa Gates`a? To nie mogłeś byś ty! To nie mogłeś być ty! To nie mogłeś...i w tym momencie dostrzegasz na swej dłoni smugi atramentu. Tego samego, którego użyto do napisania LISTY. Nie masz już siły na dalszą walkę. Czujesz się jak Francuzi na początku bitwy. Już nic nie jest ważne. Godności już nie masz. Pieniędzy, by ją sobie kupić, też nie. Pustymi oczyma patrzysz na efekt twej niekontrolowanej żałoby. Powoli głaszczesz wzrokiem smutnym wzrokiem zapisane kartki A4, niczym maturzysta profilu humanistycznego maturę z matmy. Mrugasz ołowianymi powiekami i zaczynasz czytać.

                                                  JAK SKUTECZNIE OSZCZĘDZAĆ
                (przed przeczytaniem należy wyciągnąć kij z tyłka i wyzbyć się przyzwoitości)

1. 
Chowaj przed gośćmi papier toaletowy.
2. Staraj się nie korzystać z toalety w domu. Jeśli nie możesz wytrzymać, nie spuszczaj wody. Poczekaj aż toaleta się zapełni. Opcja dodatkowa - załatwiaj się w plastikowe torby i wyrzucaj. Do kontenera na ulicy, żeby nie marnować worków na śmieci w domu.
3. Weź torebkę herbaty i czajnik na uniwersytet i rób herbatę tam. Staraj się ograniczać używanie prądu w domu.
4. Weź słoik do toalety na stacji benzynowej i napełnij go mydłem z dozownika.
5. Trzymaj w domu kurę i koguta, by dożywotnio zaoszczędzić na jajach i na bateriach do budzika. Tu masz pakiet budząco-śniadaniowy za free.
6. Zaprzyjaźnij się z romantyczną atmosferą. Zawsze. Wszędzie. Używaj świec zamiast oświetlenia elektrycznego.
7. Zaoferuj sąsiadom pomoc przy czyszczeniu łazienki. Podczas mycia wanny weź kąpiel.
8. Kolekcjonuj do pudełka darmowe przekąski ze stoisk do degustacji w marketach itp.
9. Używaj serwetek z restauracji zamiast chusteczek higienicznych.
10. Wyjeżdżając z hotelu, wykręcaj z pokoju działające żarówki. Zapłaciłeś za to.
11. Rób pranie w pralkach znajomych, gdy jesteś na domówce.
12. Ładuj swojego laptopa/komórkę itp. na uniwersytecie lub w miejscach publicznych.
13. Poproś wykładowcę na uniwersytecie o dodatkowe kserówki z zadaniami. Na odwrocie masz czystą stronę do własnych notatek (np. do listy jak skutecznie oszczędzać)
14. W restauracji wrzuć potłuczone szkło do swojej porcji by nie płacić.
15. Łap chleb w locie, gdy ktoś karmi gołębie.
16. Zakradnij się do kuchni w dużej restauracji udając, że pracujesz tam pierwszy dzień. Najedz się.
17. Zamkniętą na kłódkę lodówkę podłącz do gniazdka na korytarzu w swoim bloku. Oszczędzaj prąd  mieszkania.
18. Zamiast płacić za taxówkę, zamów pizzę z darmową dostawą do domu. Zabierz się z dostawcą.
19. Zamiast kupować kosmetyki, używaj testerów w drogerii (perfumy, lakiery do paznokci, tusz do rzęs, krem do rąk itp.)
20. Hoduj własne warzywa i owoce.
21. Kolekcjonuj saszetki z cukrem, które dodają do kawy i herbaty w barach/restauracjach itp.
22. Brudne naczynia bierz do toalety w galerii handlowej i myj je tam.
23. Udawaj, że właśnie dostałaś okres i nie masz podpasek. Kolekcjonuj otrzymane na "poratowanie" podpaski.
24. Wytrenuj swojego kota by korzystał z toalety i oszczędź na żwirku do kuwety.
25. Przejdź na islam, zasłaniaj twarz i oszczędź na makijażu.
26. Bądź prymusem i ukończ szkołę szybciej awansując do wyższych klas. Oszczędzisz na dojazdach do szkoły za parę lat i na zeszytach.
27. Kupuj ciuchy tylko z nylonu/elastanu. Będą rozciągać się wraz z twoim wrostem i szerokością przez wiele lat.
28. Rób zakupy w pośpiechu. Zapomnisz o połowie rzeczy.
29. Obetnij włosy i oszczędź na szamponie.
30. Schudnij i oszczędź na żelu pod prysznic.
31. W zimie trzymaj żywność na dworze. Odłącz lodówkę od zasilania.
32. Zostań mnichem. Tam głodówka nazywana jest jogą i wzmacnianiem ducha, a nie biedą.
33. Opublikuj LISTĘ SKUTECZNEGO OSZCZĘDZANIA jako tutorial na youtubie lub na blogu by zarobić na sposobach na oszczędzanie. Porób fałszywe konta w necie i nabijaj oglądalność.



PEACE <3



piątek, 12 grudnia 2014

WŁAJASZ WŁAJASZ GDZIE SIĘ SZLAJASZ

      Marię zamówiłam przez internet. Jedna z takich przesyłek typu "raz wysłałeś sms`a, ale zwrotnych otrzymałeś srylion". Z tym, że zwykle jest to przyjemne jak drapanie się papierem ściernym po oku i na dane sms`y nie odpowiadasz, tylko wyciągasz kartę z telefonu, przyklejasz silikonem do kamienia, laminujesz, zapisujesz się na siłownie i pakujesz masę w łapy, wynajmujesz łódkę, sam wiosłujesz przez 3 dni na bezkres mórz, wrzucasz kamień i zawracasz A tym razem ja odpisywałam bardzo chętnie. Właściwie nie wiem czemu. Biorąc sprawę tak, jak spraw brać nie lubię, czyli czysto logicznie - Maria  w zależności od poziomu empatii w niej zawartej powinna albo:
a) Niezwłocznie zrobić print screena pytania, które wystawiłam w internecie i wysłać do moich rodziców z dopiskiem "proszę córkę monitorować, bo może sprosić na siebie wąsatego Janusza lat 60 hobbystę-kolekcjonera siekier"
b) Niezwłocznie wyłączyć stronę magicznym krzyżykiem w prawym górnym rogu ekranu.
Z tym, że Maria logicznie myśleć również nie lubiła. Zbyt niezależna była na to jak "zachowywać się powinno" i na postawione przeze mnie w internecie pytanie "Witam. Szukam towarzysza podróży na miesięczny wolontariat przy opiece nad słoniami w Tajlandii. Do ogarniania polskich spraw i wspólnej tęsknoty za pierogiem i by wspierać się wzajemnie w razie duru brzusznego. Fajnie by było jakbyś był zabawny i lubił drapać po pleckach w czasie długiej podróży. Pozdrawiam serdecznie." odpowiedziała. Treść może nie była dokładnie toczka w toczkę, aczkolwiek przesłanie niosła mniej więcej to samo. Jako, że dziewczyna otwarta, Maria zgłasza się do mnie następnego dnia treścią tak rozsądną iż większość polskiej starszyzny po odczytaniu jej w tygodniku "Życie naszych parafian, w które wścibię nosa" padłoby na zawał lub zakrztusiło się właśnie przełykanym rosółkiem. Mianowicie Maria w wiadomości zwrotniej naskrobała mi po krótce entuzjastyczną wizję nas dwóch, obcych sobie osób, na drugiej półkuli skrobiące z zapałem zadki słoni z brudu. Zapewniła mnie również, że nie nazywa się Roman i nie ma lat 55. Nie ma również chorób zakaźnych. Mnie to wystarczyło. Zaakceptowałam Marię. Wygrała przetarg na towarzyszkę i już po miesiącu miałyśmy okazję zobaczyć się po raz pierwszy na lotnisku w Warszawie. W okół Okęcie, w mym serduszku przejęcie. Stoję wśród zgromadzonych rodzin, rodzin z dziećmi i samych dzieci co się pogubiły i błąkają się teraz po terminalu jak dziecięcia wyjęte z fabuły "Kevin sam w Nowym Yorku". Rozglądam się za Marią. Kręcę głową tak, że przez kolejne dni męczą mnie jeszcze zakwasy w karku. Oceniam, kto ze zgromadzonych na Marię się nadaje. Jestem wybredna. Oczekiwań dotyczących mojej towarzyszki nikt nie spełnia. Po chwili zaczynam się jednak niepokoić i zaniżam swoje kryteria. Panienka, którą minutę wcześniej wyrzuciłam z kręgu "być może Maria" wskakuje na dziką kartę z powrotem na listę wyborczą. Wciągam telefon i wykręcam numer mojej towarzyszki. Jednocześnie rozglądam się po terminalu kto podniesie słuchawkę. Strzygę oczkami na prawo i lewo jak znerwicowany spaniel z biegunką szukający miejsca na kupkę. W słuchawce sygnał. Na moich ustach pojawia się uśmiech, bo Maria właśnie zyskała kolejne punkty. ŻADNEGO GRANIA NA CZEKANIE! Nic mi nie wymiotuje szumiącym pop-rockiem w moje spanielowate uszy. Dobrze. Będziemy miały o czym z Marią rozmawiać jak coś. Nienawiść do pioseneczek w słuchawce o jakości dźwięku powodującego spazmy i płacz u adiofilów. Dobra, fajnie, że temat z Marią będzie, ale przydałoby się gdyby się zjawiła. W okół nikt nie sięga po telefon. No nic. W sumie jeszcze 3 minuty do umówionego spotkania. Szczęśliwi czasu nie liczą, ale spóźnieni na samolot rzadko szczęśliwi bywają. Nadam walizki, podciągnę spodnie, siknę sobie i pochodzę po ekskluzywnych sklepach bezcłowych pomierzyć szaliczki marki "Nosisz na sobie równowartość 13 kontenerów dla uchodźców z Kazachstanu" oraz popryskać sobie nadgarstek perfumami męskimi i damskimi by wyniuchać jaki zapach nosiłby perfum dla transwestyty.
       Kieruję się do bramki odprawowej. Moja limonkowa walizka wystukuje kołami idealny rytm do piosenki, którą mam w głowie. "Voyage, Voyage"nucę sobie stawiając walizę na wagę. Pani za biurkie się uśmiecha. Odwzajemniam uśmiech, a w głowie refren - " Włajasz włajasz! Plua lua kła la nła". W głowie wydzieram się solidniej niż wschodząca gwiazda wiejskiego chóru kościelnego. Pani Lotniskowa tymczasem wciąż wyszczerzona tak, że kącikami ust przetrąca lampy na suficie, przykleja na mój dobytek nalepkę koszerności i prawilności po czym posyła ją w świat na taśmie. Odbieram od Pani Radosnej swój paszport walcząc jednocześnie z kolejną zwrotką "Włajasz włajasz" i chęcią wskoczenia na taśmę przewozową coby i mnie przewiozła. Ale koniec końców błędnie postanawiając zachować głupią godność, żegnam się, odwracam do wyjścia w swych podróżniczych czarnych dresach, robię parę kroków i...nagle moje oczy wyskakują mi z oczodołów jakby mnie ktoś pinezką w dupsko dźgnął. Kurde. W mózg mnie ktoś dźgnąć powinien! Moment, w którym uświadamiam sobie, że w posłanej właśnie walizie w kierunku zwanym "W Pizdu" były wszystkie moje pieniądze i dokumenty. Choć słowa na głos nie powiedziałam, byłam przekonana, że na mojej twarzy ludzie w okół mogą wyczytać co właśnie zrobiłam i cóż to za nierozważne dziewcze ze mnie. Pięknie. Pierwsze 2 minuty podróży, a ja już zostaję bez pieniędzy, ubezpieczenia i telefonu antypsujnego. Ok. Przynajmniej nie jestem na tyle głupia żeby wciąż trwać z rozdziawioną gębą na środku lotniska i czekać aż mi Dobra Wróżka Lotniskowska magicznym pyłem upierdzieli walizę i przyniesie na swoim powodzie z jednorożców. Ruszam w stronę Pani Radosnej wartko jak nowa Honda szybsza niż wygląda. Próbuję zachować spokój na twarzy i ciele, co przy obecnej sraczce w głowie skutkuje wyrazem twarzy jakbym nieświeżego serdla zjadła, albo miała drapiący kłębek włóczki w majtach. Nieważne. Patrzę Radosnej w oczy. Hipnotajzing gaping. Prostuję się żeby okazać dominację jako klientka lini lotniczych i pośrednia żywicielka jej rodziny.Wypinam klatę na Burnejkę. Nie zraża mnie to, że wyglądam bardziej jak wątły koleś z przepukliną. Wspinam się na palce. Ramiona rozrzucam na boki jakbym telewizory niosła. Otwieram paszczękę i pewnym siebie jąkającym piskiem wydobywam z siebie wytłumaczenie zaistniałej sprawy. Mój psi pisk niepokoi kota zamkniętego w wytwornej klatko-kuwecie przy bagażu starszej pani. Niepokoi też Panią (JużNie)Radosną. Mówi, że musi się z kimś skontaktować. Podnosi słuchawkę, a ja wyczekuję jej zdania powitalnego do osoby po drugiej stronie łącza - "Dzień dobry. Wydział Do Spraw Debilizmu? Mamy nagły wypadek.". Nic takiego ku mojemu zaskoczeniu nie ma miejsca. Pani Lotniskowa odzywa się standardowym "Dzień dobry" a dalej rozmowa toczy się lotniskowym slangiem, który jest znany tylko w kręgu wtajemniczonych. Ja do wtajemniczonych nie należę, choć rozmowa toczy się w okół mnie. Mimo to nie chcę wyglądać jakby sprawa mi zwisała i aby nie tkwić jak kołek, potakuję energicznie ruchem głowy mającym wyrazić "wszystko rozumiem, jest jak pani mówi, świetnie się pani spisuje, piękny ma pani sweterek". Po kilku minutach rozmowa się kończy, a Pani (ZPowrotem)Radosna obwieszcza że zaraz po mnie przyjdą. Ponownie kiwam głową udając, że oczywiście spodziewałam się tych "Nich" i że doskonale wiem kim "Oni" są. I chcąc wyglądać profesjonalnie kryjąc się za tą "wiedzą" nie jestem pewna, czy właśnie nie utwierdziłam babki w swym debilizmie. Bo skoro wiem kto po mnie przyjdzie i potakuję głową ze zrozumieniem, oznacza to ni mniej ni więcej, że już nie po raz pierwszy zostawiam całą swoją tożsamość upchniętą między majtki i skarpety w bagażu poza zasięgiem mojego wzroku. Po chwili zjawia się Pan Mundurowy obwieszony słuchawkami, z których co chwila wydobywają się tajemnicze hasła: "Dwójka sprawdzona." , "Łącznik, terminal czysty", "Wezwanie do Kwarantanny" ,"Okoń z warzywami lekko przesolony", "Założ szalik Roman bo się zaziębisz". To ważna persona tutaj mniemam sobie po cichu. Każe mi iść za sobą. Nie musiał mówić. I tak bym poszła. Męsko opiekuńczy typ, to typ ten optymalny za którym kobiece nogi idą machinalnie. Prowadzi mnie w dół budynku. Im niżej tym coraz mniej ludzi. Powoli szmery i rozmowy ustają. Na podziemnym poziomie mija nas już tylko rodzina romska (?!) z ochroną. Idziemy z Panem Mundurowym dalej, tam gdzie nawet Roma jeszcze nie było. Stajemy na wprost drzwi "Tylko dla osób upoważnionych". Jest tajnie, nie powiem, że nie. Czuję dreszczyk, bo Pan Mundurowy pogania mnie przed sobą i przechodzimy przez drzwi. Najwyraźniej należę do "upoważnionych" i czuję się ważna. W hangarze zastajemy wielkie paczki pooblepiane różnymi pieczątkami. Na końcu hangru wątłe światło pada na ślimaczącą się taśme. A na niej? Mój limonkowy skarb! Mój dobytek. Cieszę się niemiłosiernie, ale nie chcę psuć chwili, więc trzymam swoją ekscytację na wodzy niczym rozpuszczona nastolatka na widok kucyka, którego właśnie dostała. Zdradzam się jednak po chwili tuląc moją walizkę jak matka nowonarodzone dziecię. Jeszcze chwila i bym ją do nagiej piersi przystawiła. Wyciągam z bebechów mego niemowlęcia kaskę i dokumenty, po czym w asyście Mundurowego sunę nadać walizkę po raz kolejny. Na górze namierza mnie dziewczyna podobna do Marii. Możliwe, że dlatego, że okazuje się nią być. Zauważa mnie w akompaniamencie ochrony, wachlującą się plikiem banknotów. Co jak co ale bardziej spektakularnego wejścia w znajomość jak z Marią, to ja nigdy nie miałam. Dalsze odprawy, zabawy i wylot z Wawy odbyły się bez większych przeszkód. Specjalnie nie użyłam słowa "niespodzianki", gdyż w każdej minucie swojego życia otrzymujesz od świata coś nowego. Zabrzmi to banalnie do porzygu, ale niespodzianką w każdej minucie twojego życia jest właśnie ta kolejna minuta. I od ciebie zależy jak ją wykorzystasz. Czy wąchając koszulę "czy jeszcze się nadaje, czy już do prania", czy czekając aż piana piwska w kuflu opadnie, czy nadając swoją tożsamość i zabezpieczenie finansowe w limonkowej walizie, czy może czytając durnowatego bloga (pozdrawiam serdecznie i zachęcam).






PEACE <3

poniedziałek, 1 grudnia 2014

I`M NOT GOING TO SCREAM ABOUT THE ICE SCREAM

      Ameryki nie odkryłam. Produkcji kiepskiej muzyki pop nie powstrzymałam. Pomidorowej z rzodkiewki nie zrobiłam. Ale dziecko fajne spotkałam. W "Żabce". Stał przy towarach przecenionych. Nie wzięłam go sobie, ale blisko było. Gdyby nie dzielące nas stoisko z pietruszką, pewnie już siedziałabym w pierdlu, w skutek bezprawnego wepchnięcia dziecku do ust Kinder Pingui z półki nad nim, przy jednoczesnym obiecywaniu cukierków na śniadanie i przyrzekaniu, że będę wieszała jego prace z przedszkola w centralnym miejscu mieszkania i nigdy nie wyśmieję jego twórczości z masy solnej. To wszystko jeśli tylko da się bezproblemowo porwać. Gdyby nie to stoisko - chwyciłabym owe przesłodkie dziecię pod pachę i wybiegła z nim ze sklepu, roztrącając przy tym klientów na boki i inicjując tym samym scenę rozstąpienia się morza przed Mojżeszem. Biblijne porwanie takie. Niedziela w końcu, to bym się wpasowała w obrządki. Na szczęście stoisko stało gdzie stało. Ja nie jestem w pierdlu pod obstrzałem obleśnych typów w białych podkoszulkach i  kalesonach z frotki, ubrudzonych podejrzanymi substancjami, wyczekujących na dogodny moment by mnie zmacać oraz podpierdolić paczkę ze schabowym od rodziny. I dzięki stoisku z pietruchą mogę teraz wysmarkać sobie mózg na blogu, opisując ten cudnie śmieszny berbeciowy wytwór.
     Wiek - na oko 6 lat. To ten wiek, w którym orientuje się już co i jak, wyzbywając się przy tym odruchu publicznego sranka po majtach. W tym wieku dziecię już zna wstyd i zaczyna wchłaniać w swój móżdżek rozdział pierwszy, tomu pierwszego "Kultura osobista od podstaw.". Jest już też względnie rozeznane w sposobach manipulacyjnych i wie, że szaleńczy wściek a`la Solange Knowles w windzie  na afterparty MET, nie zawsze przynosi pozytywne skutki i rzadko pomaga w uzyskiwaniu tego, czego się pragnie. Dużo częściej po prostu dostaje się w tyłek i otrzymuje szlaban na urodziny Maćka, albo mama zabiera żelki kitrane pod poduszką, o których do tej pory miłosiernie  udawała, że nic nie wie. Skoro brzdąc wie już gdzie ryk, płacz i wymuszenie go zaprowadzą, odkrywa nową drogę w swym życiu i próbuje włączyć się do ruchu na autostradę zwaną "Inteligencją", którą przy dobrych wiatrach i będzie od teraz stale podążał. Aż do okresu dojrzewania rzecz jasna. Wtedy nie ma metody. W głowie rozpierducha i syf jak na zapleczu kuchni w chińkiej dzielnicy. Póki co, na szczęście, chłopak jest na pozycji zwyżkowej. Stoi nieśmiało pod towarem przecenionym, drzwi do sklepu otwarte, z dworu pizgnęło złem, chłodem i zapachem moczu żula sikającego na zewnętrzny parapet. Matka chłopca cała w dreszcze, zapina swoją zapiętą już wcześniej kurtkę, szepcząc przy tym typową formułkę Pani Domu Jarającej Się Pogodą "Uouuu ale zimno, ale w przyszłym tygodniu ma być jeszcze zimniej.". To jakaś mantra. Kobiety w pewnym wieku po prostu muszą to wypowiedzieć. To odruch. Jak włączanie dżemki w budziku, czy wewnętrzny przymus pogłaskania puszystych dywanów w Ikei, gdy przechodzi się obok. Tak czy siak. Zdanie rzekła. Chłopcu mina rzednie. Widać, że przejął się opinią mamy. Wykrzywia ustka jak reumatyzm paluszki 80-letniej staruszki. Nóżki zaczynają przebierać niespokojnie, jakby szkrab w pokrzywy wlazł ubrany w szorty do poślada. Wzrokiem ucieka, gdzieś w rejony zamrażarki z kiczowatym logiem Algidy. Kolejka do kasy ruszyła. Fala ludzi pyknęła o jedno miejsce w przód. Tańczy klientela tego biednego konsumpcyjnego poloneza, a szkrab jeszcze tęskniej zerka w stronę zamrażarki. W oczach pojawiają mu się rożki lodowe, niczym dollary w oczach Sknerusa z "Kaczora Donalda". POLONEZ hop kroczek w przód. Przed naszą poznaną familią już tylko jedna Pani. Kupuje wór jabłek. Szybko pójdzie. Jabłka wędrują na wagę. Czasu jest mało. Chłopiec szybko ocenia sytuacje i już wie, że teraz albo nigdy.

Szkrab: Mamo, mogę loda?
Mama: Dziecko! Wychłodzisz się! Lody wychładzają!
Szkrab: Ale straaaaaasznie rozpalony w sumie jestem. Jak wyjdę na dwór, to doznam szoku. A jak zjem loda, to się łatwiej przestawię i szoku nie doznam.

W tym momencie kasjerka zamarła z worem jabłek w powietrzu niczym z owocowym hantlem. Mięsień zadrżał. Biceps już zaczął rosnąć. Korpulentna nabywczyni jabłek odwraca się w okół własnej osi, kołysząc się na boki niczym parostatek, o którym śpiewał Krzysztof Krawczyk. Cała ta gimnastyka niemożebna tylko po to by zerknąć na malca, który za pare lat będzie pracował na jej jabłka, a na razie zajmuje się piękną argumentacją, podczas, gdy większość dzieciarni w jego wieku na postawiony mu zarzut wychłodzenia się, odpowiedziałoby "No weeeeź...maaaamaaaa..." połączonym prawdopodobnie z wstępną fazą histerii.
     Pod obstrzałem wzroku cicho chwalącego jej syna, mama ugięła się pod niemą presją społeczną i chłopiec wyszedł ze sklepu usmyrany na rumianym licu czekoladowym, mrożonym smakołykiem. A matka, tak zaskoczona myśleniem syna, że zapomniała o innym z odruchów kobiet jej pokroju. Po tym jak brzdąc wywalczył loda, ona w szoku NIE PRÓBOWAŁA przeforsować swej woli, by "jak już musisz dziecko loda, to przynajmniej sorbet, bo zdrowszy!". Ale nie. Nie wystosunkowała wobec swego potomka, tego upierdliwego zdania Matki Polki Dziamgającej. Brzdąc wszedł do sklepu jako bezmózgi chłopiec, nie liczący nawet na pedalski sorbet, a wyszedł jako myślący młody mężczyzna z tłustym czekoladowym lodziszczem kapiącym śmietaną, radością i pachnącym zapaleniem krtani.
     A mnie się kuźwa instynkt macierzyński włączył. Alicja, siostro moja kochana, jeśli to czytasz, to przestań i idź robić potomstwo dla cioci!



PEACE <3

niedziela, 16 listopada 2014

Bar mleczny niezbyt serdeczny

       Kraków. Bar mleczny. Moja prywatna scena stand up'u. Aktorzy różni. Ja na publice. Mnie i resztę mi podobnych, obowiązuje jedna zasada. Nie wtrącamy się by nie zmącić naturalnego przebiegu zdarzeń. Siedź nad swoim rosołem i zatkaj paszczękę dwujajecznym makaronem typu 'nitka'. Obserwuj i chłoń różnorodność charakterków w okół ciebie jak glonojad siorbiący zasyfiałą szybkę akwarium.
       Pan Żul. Skrycie miłośnik kultury i kompotu. Otwarcie hejter buractwa i romansów w pracy. Stoi w spodniach khaki, kurtka moro, bez kieszeni. Nie miał by co do nich schować. Jedyne co posiada to pogarda dla wcześniej wspomnianych rzeczy hejtowanych, a tego chować nie zamierza.
       Pani Halina. Baristka, kelnerka, sprzątaczka i Cerber Kompotu. Królowa zmywaka i serwowanego kapuśniaka. To ona tu panuje. Jej bar. Jej włość. To do niej przychodzi spragniony gość. Koturny nosi, ażeby wzrostem do swej rangi w społeczeństwie się dopasować. Usta obrysowane kredką i maźnięte szminką odcień 'Pink Passion' albo inny 'Łosoś'. Trochę rozmazane po gorących pocałunkach z Ryszardem z księgowości na zapleczu. Ten to męski jest - myśli Halina. Nieco przygarbiony, ale nie szkodzi. Dzięki temu łatwiej może dla niej kwiaty rwać na łące. A że księgowy, to na numerkach się zna. Na tych szybkich najlepiej. Spogląda krzywo na Pana Żula. Ten chrząka. Klient poŻul się Boże. Przylazł 5 minut przed zamknięciem. O tej porze się nie przychodzi. Inteligentny by zrozumiał, że jeśli nieczynne od 19, to chęci do pracy Pani Haliny nieczynne są już jakieś pół godziny wcześniej. Za to libido ma Halcia czynne non stop. Na dworze ciemno. W lokalu ciemno... Tylko spod drzwi do WC prześwituje blade światło jarzeniówki. Romantyczne takie. Jarzeniówka energooszczędna. Ledwo co nadąża odgarniać ciemności. Co poradzić? Nic. Takie mieli na pobliskiej stacji benzynowej na której Halina je nabyła. Wykręciła z toaletowych kloszy. Bo w klopiku na stacji paliw i tak oświetlenie zbędne. Tam sikają tylko spoceni tirowcy. A oni to i tak zawsze obsikują wszystko naokoło. Skupieni w trasie na drodze przez cały czas. To męczy. To w klopiku mają chwilę by się rozproszyć i odskupić (dosłownie). Więc ze światłem, czy bez - efekt ten sam. Podłoga w złotych kałużach jakby dopiero co odbyła się tam prezentacja nowej wyciskarki do soku z jabłek 'Cisnojabł 5000' z tym, że zamiast do dzbanka, sok do durszlaka zbierali. A tak, to Halina lepiej żarówki spożytkuje. Bistro doświetli, atmosferkę romantico-italiano wprowadzi. Halina otrząsa się z dumy ze swej zaradności w cięciach budżetowych i znów zerka, na Pana Żula, spod platynowej grzywki zmierzwionej dziś rano starannie grzebieniem siostrzenicy. Dodatkowo stylizowanie przebiegało na dwóch zmianach. W nocy Pani Halina o wyglad też dba. Cały kark ma obolały, bo spała z papilotami na łbie, niczym nawiedzona hrabina z XVI wieku, z szyją podpartą do pionu. Ale dla Ryszarda to robi. On lubi kędziorki. Halina widziała jak się gapił na tę siksę z bloku naprzeciwko. Nigdy więcej! Spod tej grzywki właśnie zerka ponownie na Pana Żula, który ją od romantycznych rozmyślań oderwał, jak wiatr tupecik z głowy zestresowanego, wyłysiałego pracownika korporacji.

-Co chciał?
-Kompot poproszę.
-Nie ma dzisiaj dla was. Skończył się.
-Jak to się skończył?
-No normalnie. Było i się wypiło. Pan nie jesteś jeden na świecie co pić musi.
-Przecież zawsze jest. Kierowniczko daj Pani darmo kompocik. Wczoraj był.
-Panie! Wczoraj, to mnie Pan nie irytował. Idź Pan stąd, bo ja z takimi ludziami jak Pan rozmawiać nie będę!
-'Ludźmi' ku*wa!

Podniesiwszy tym samym poziom edukacji w krakowskim barze mlecznym, Pan Żul opuścił lokal, tym samym stawiając siebie w roli zwycięzcy w potyczce słownej. Bo może i Pani Halina ma kompot, biznes i tru lof z Ryszardem, ale nie ma tego co przetrwać pozwala: pokory, empati i umiejętności wysławiania się. To ostatnie prawdopodobnie dlatego, że jej język częściej kotwiczy w ustach Ryszarda, niż służy swej Pani do szerzenia przyjaznej konwersacji z drugim człowiekiem.


Błagam jak Ślimak o ser na pierogi - jeśli już masz zamiar odhaczyć dzienne ćwiczenia i uruchomić jakieś mięśnie i jeśli wybór padnie na język, pamiętaj że są to ćwiczenia kompatybilne z inną częścią ciała. Z mózgiem. Używając jednego, użyj drugiego, dorzuć zwykłą ludzką wrażliwość, wdzięczność za każdy otrzymany dzień i miłość do drugiego człowieka. Dodatkowo dobrze by było uaktywnić rękę i podać spragnionemu człowiekowi kompot. Zaraz po akcji Pan Żul vs. Pani Halina, podniosłam się z mojego zacisznego miejsca pod stygmatami, naprzeciw brzęczącego radyjka, porzuciłam swój przesolony rosół i głosem pewnym niczym Beata Tyszkiewicz mówiąca 'daję 10' w 'Tańcu z gwiazdami' , poprosiłam o kompot w plastikowym kubeczku. Pojawił się przed moimi oczami szybciej, niż gimnazjalista się poci, gdy po przyjściu z imprezy ojciec prosi go by chuchnął. Zapłaciłam, dogoniłam na ulicy Pana Ż. wręczyłam, to na co zasłużył edukując naród. A piszę o tym nie dlatego, by ktokolwiek z osób tu zaglądających pomyślał 'A sie Matuszkiewicz chwali i na pokaz pisze, no żeby sobie kuźwa zaraz sama fiołków nie wysrała i wąchać nie zaczęła!'. Piszę o tym, bo bardzo mi zależy, aby ludzie o siebie dbali nawzajem. Wyskocz Janusz z kapci, odłóż cebulę na półkę i uświadom sobie, że robiąc niewiele możesz zrobić wiele! I, że każdy jest cudem. I, że życie jest cudaczne. I że ja tą notkę już kończyć zacznę.


PEACE <3

czwartek, 6 listopada 2014

PA PA PAJĄKU

                                                                                                                                     21.08.2014r.
     
       
        Moja obecna sytuacja życiowa rysuje się następująco: dwie Polki i dwóch Meksykanów, porozumiewający się na przemian english language i body language, w tajskiej jungli. Dodatkowo jeden futrzak. Pająk. Chyba.Tego być pewnym nie można, bo Bydle jest tak wielkie, że aby się upewnić, że jest tym czym jest, potrzeba 3 godzin, kompasu i 10 kanapek, żeby obejść TO COŚ w okół. Wycieczka zapoznawcza odbyta. To pająk. Jak w mordę strzelił.
        Stałam w łazience nucąc sprośnym barytonem "Vamos a la playa" , gdy nagle poczułam, że coś się na mnie gapi. Urwałam nucenie i obróciłam się na pięcie. Po ćwierćsekundzie obrotu zakręciło mi się ponownie. Tyle, że w głowie. Z wrażenia. Stałam oko w OCZY z Bydlakiem na włochatych nogach (zarówno jego jak i moich...jungla nie sprzyja kobiecości i seksapilowi xD ). Wybiegłam z łazienki zaanonsować Marii o naszym gościu, w myślach modląc się o odwagę i siłę na zabicie Bydlaka. Nie dla mnie. Dla Marii. Ja GO ruszać nie zamierzałam. Moje zadanie w eksterminacji miało ograniczyć się do zwinięcia w kulkę na łóżku, cichego szlochu i tęsknoty za polskimi insektami. Po powrocie do Polski najpierw przywitam się z nimi, a dopiero potem z rodziną.

UWAGA! POCZĄTEK DYGRESJI:     
           W tym momencie czuję się jak totalna blondi-drama queen. Zamieniam się w istotę, która w miejskiej jungli prawdopodobnie popylałaby na 20 centymetrowych szpilach, wsparta na ramieniu "Misiaczka". Tak bardzo mi się to nie podoba, ale nie mogę z tym nic zrobić. Prawdziwe oblicze wychodzi na jaw w takich właśnie momentach. Mam nadzieję, że to jest uleczalne i że w przyszłości nie stanę się osobą,  która encyklopedią podpiera chyboczącą się nogę stolika, przy którym robi sobie manicure. Muszę ten "zew maniury" stłamsić w zarodku. Przestaję krzyczeć. Przynajmniej tak mi się wydaje, bo krzyku nie słyszę. Usta wciąż mam otwarte. Gardło drży. Nie wiem więc czy w takim razie nie przeszłam w swym krzyku na ultradźwięki po prostu.
UWAGA! KONIEC DYGRESJI.

     Obecnie sytuacja ma się dosyć dramatycznie. Bynajmniej nie dla pająka. On w najlepsze szoruje swoim włochatym dupskiem, po mojej szczoteczce do zębów. Rozdzielamy z Marią zadania. Ona zostaje i obserwuje Bydle, ja biegnę po Kike i Josemi. Czas start. Obie kierujemy odpowiednie części ciała w odpowiednim kierunku. Maria wzrok na Bydle, ja nogi do wyjścia. Wybiegam i krzyczę "KIIIKEEEEEEE! JOSEEEEEEMI!". Cisza. Ponownie "KIIIKEEEEEEE! JOSEEEEEEMI!". Cisza. Ponownie "KIIIKEEEEEEE! JOSEEEEEEMIII! FREEEEE FOOOOOD!". Bu-du-dum bu-du-dum. Słyszę jak nadbiegają całą swoją łączną 120kg, latynoską masą cielesną, a ich ortalionowe rybaczki sportowe łopoczą na wietrze. Stawiają się na baczność. Salutują. W kącikach ust lśni im piana ślinana gotowa do namoczenia strawy. "Chodźcie chłopaki. Mam mięsko. Starczy go na kotlety dla was na tydzień". Zaciekawieni wędrują za mną do chatki, a tam dostrzegając wspomniane mięsko głód im przechodzi, a nawet mają ochotę jeszcze bardziej opróżnić żołądki solidnym bełtem. Patrzą po sobie i postanawiają sprowadzić swoją ojczyznę do naszej łazienki. Rozpoczyna się niezły Meksyk. Cztery dorosłe osoby, arsenał w postaci kolejno: twardej miotły bambusowej, na której końcu znajduje się broń biologiczna w postaci słoniowej kupy; meksykańskiej pianki do golenia, silnej na tyle, że wypala dziurę w podłodze do samego jądra ziemi; oraz broni psychologicznej polegającej na zastraszaniu pająka, imitując odgłosy głodnego jaszczura, który ma ochotę na konsumpcję chrupkiego insekta. Pomimo całego tego zestawu "Małego Eksterminatora" nikt nie rusza się z miejsca. Oprócz pająka rzecz jasna. Ten zwiedza w najlepsze. Ze szczoteczki do zębów, przeniósł się pod prysznic. OKAZJA! Na 3...2...1 ruszamy z miejsca w stronę kurków. Prysznic przeżywa oblężenie jak przy spotkaniu z drużyną rugbystów po meczu w chlewie. Kurki odkręcone. Woda znajduje się z prawej, z lewej, na suficie i nawet w moim żołądku, ulokowana w nim poprzez tak zwane połknięcie przypadkowe. Bydle się zaniepokoiło. Niepotrzebnie. Zdolności eksterminacyjne, osób zgromadzonych na jego egzekucji, nadają się jedynie do zabicia ich godności osobistej. Oraz ciszy. Potykając się i pokrzykując raz po raz, popychamy się wzajemnie by przyprawić Bydlakowi kołderkę z meksykańskiej pianki do golenia. Josemi został liderem naszego Kat-Zespołu. Nie z własnego wyboru. Kike klepie go natarczywie między łopatki, ja i Maria wciskamy mu w dłonie butelkę z pianką do golenia i wszyscy krzyczymy Josemiemu "¡VAMOS!" wprost do ucha. Kicnął nieporadnie w przód, jak źrebię świeżo po przeszczepie kończyn. Nacisnął spust pianki i począł bryzgać nią jak Rafał Majka szampanem po Tour de Pologne. Rozpoczął się armagedon. Trzynasta plaga egipska. Rozpierducha jak przy konfrontacji Juranda ze Spychowa z Krzyżakami. No po prostu obraz zupełnie odwrotny do takiego, którego oczekuje się od rosłego, meksykańskiego młodziana, napakowanego testosteronem i 2 dokładkami smażonego Pad Thai z kurczakiem. Pomijając aspekty wizualne agonia pająka ma się lepiej. Krzyki powoli się wyciszają, narasta konsternacja Josemiego, bo wie, że właśnie przekreślił, swój wizerunek macho. Na cacy. Ja, Marysia i Kike spoglądamy raz na zwłoki Bydlaka, raz na Josemie i już nie wiemy, które z nich jest bardziej zmordowane. Mój latynoski killer próbuje jeszcze nabrać powietrza w płuca, wypchnąć klatę do przodu i udawać, iż 5 sekund temu nie krzyczał jak pierwszoklasistka, której kolega z ławki wetknął gumę we włosy i zepsuł Tamagotchi. Uprzejmie żegna się z nami niskim głosem a`la Batman, kiwa głową na Kike, podciąga spodenki pod pachy, charka po męsku i wychodzą nawiązując między sobą rozmowę o footballu, kołpakach i kablach.
     Tak to w środku nudnawej jungli zaczynasz ekscytować się życiem 3 razy mocniej za sprawą jednego pająka, który to pewnego wieczoru postanowił przycupnąć na nieodpowiednim parapecie. I pomimo wszystko, strasznie się cieszę, że w ciągu dnia czas płynął leniwie i wolno, a wieczorem Bydle wybrało nasz parapet. Dzięki temu poczułam na nowo każdą emocję o wiele bardziej wyraziście. A w świecie, gdzie na ulicach często można spotkać osoby, które swoją mimiką i mocą odbierania bodźców ze  świata, są na równi z surowym ziemniakiem, taka zmiana klimatu i stylu życia jaka została mi dana przez wolontariat w Tajlandii, naprawdę wyostrza zmysły i daje możliwość poobcowania z własnymi reakcjami.


PEACE <3
     

sobota, 18 października 2014

(STAR)SI LUDZIE TO PRAWDZIWE GWIAZDY

Taka sytuacja:

     Starsze małżeństwo. Schadzka romantyczna, albo innego co. Grunt, że wspólnie się do kawiarni wybrali. Dzielą się z sobą rozterką, a propo wyboru słodkości, analizując menu XXI wieku. Takim to ciężko, bo nawet starych, dobrych "jadłospisów" już nie ma. Teraz to same "menju" z "kapkejksami" zamiast "babeczek" na liście. Idzie się pogubić jak na spływie kajakarskim dla ślepców. Małżeństwo działa więc drużynowo czytając ofertę lokalu na głos i interpretują ją wspólnie, by mieć pewność, że nabędą strawę smaczną i trafiającą w ich kubki smakowe.

DZIADZIO: Ciasto czekoladowe...szarlotka...wi-fi...
BABUNIA: Co to jest wi-fi?
DZIADZIO: To chyba z karmelem.



Oj lizałabym łącze. <3


poniedziałek, 21 lipca 2014

NAUKA PO BLOKACH NIE SZUKA

     Mam nowego kolegę. Doświadczonego życiem i przezornego. Gadatliwy trochę też. Gestykulacji to nie jeden Włoch mu może pozazdrościć. Aż ciekawość zżera jak by gestykulował, gdyby jednak italiańska krew płynęła w jego żyłach. W ogóle ciekawość zżera czy cokolwiek w jego żyłach płynie oprócz cholesterolu i bakterii Actimela. Gdyśmy się poznali ten właśnie napój trzymał w dłoni. Jednej. Drugą gestykulował za tą jedną dłoń i jeszcze trochę żeby dogestykulować za dłoń zajętą Actimelem. A o co chodzi? O to, że człowiekowi się powodzi!

      Biegłam do mieszkania siostry i jej chłopaka. Nie to, że trening jakiś. Bardziej dar orientacji w terenie, który posiadam. A właściwie nie posiadam. Siostra dała cynk, że o 21 wychodzi i nie będzie MIAU kto mnie wpuścić, bo w mieszkaniu będzie tylko kot. Kot choć rasowy, to i tak nie potrafi więcej, niż typowy kot wielorasowy. Od rasowca by się chciało, żeby drzwi chociaż potrafił otworzyć. Ale nie. Ten umie tylko cudnie się łasić po twarzy, gdy śpisz i wyżreć starą pietruchę leżącą na parapecie. Nie żeby coś. Kota bardzo lubię. Włochaty i spokojny. Całkiem dobre dopełnienie dla jego łysego i energicznego opiekuna. Tak czy siak - drzwi mi nie otworzy. CATastrofa jeśli wziąć pod uwagę, że od 3 rano jestem na nogach.
      Co robić? Godzina 19. Normalny człowiek by wyruszył jakoś o 20:40. Ale ja nie mogłam. Dorastam. Dorastanie wiąże się z tym, że znasz siebie i uwzględniasz w czasie, potrzebnym na dotarcie do celu, zgubienie się w mieście i podróż tramwajem w przeciwnym kierunku do zamierzonego. Dodatkowo bardzo ufasz ludziom. A masz tak, że ludzie na twojej drodze są sympatyczni i pomocni. Na tyle pomocni, że bardzo chcą ci wskazać drogę, którą powinnaś się udać mimo, że sami nie mają pojęcia, gdzie znajduje się ulica, której szukasz. Ale nie chcą zostawić cię z niczym. W końcu mieszkają w tym mieście tyle lat. Głupio nie wiedzieć, gdzie co jest. No to wskazują. Cokolwiek. Prędzej bym za ich radą w tej Warszawie zaginioną Atlantydę znalazła, niż mieszkanko siostry. Każdy chce pomóc.
       Warszawiacy przekazują mnie sobie z rąk do rąk. Gromadzi się mały tłumek. Czuję się adorowana. Czekam już tylko na orkiestrę dętą z muzykami w śmiesznych czapkach i na małe dziewczynki w wiankach, rzucające kwiaty. Idę eskortowana. Tu mnie Pani podprowadzi, ale zaraz skręca, bo ziemniaki kupić musi, więc przekazuje mnie innemu przechodniowi. I już idę z Babunią, która chce przejść przez zamknięty park na skróty, więc forsuje ogrodzenie "bo ona od lat tędy chodzi i nie będą jej skrótu zamykać!". Wesoło. Idę. I jestem wdzięczna. I zwiedzam miasto. Jestem pewna, że gdybym spędziła w Warszawie jeszcze miesiąc, to spokojnie mogłabym wystartować w maratonie. Kondycha idzie w górę z każdą nową ulicą, w którą wlazłam przez pomyłkę. Moje łydy zaczynają być atletyczne jakbym miała w nich implanty arbuzów. Jeszcze trochę to będę dzwony jako rurki nosiła. Błąkam się jak rzeźnik na festynie wegetariańskim. Błądzę po mieście jak Macaulay Culkin w życiu. W końcu trafiam w dobrą okolicę.
"Gdzieś tu był skręt." - myślę sobie po narkomańsku i nagle widzę! Lidl, w którym ostatnio kupiłam siostrze spleśniałe truskawki ukryte pod warstwą świeżych. Pleśń włochata, że trzy futra na zimę by można było zrobić. Nagle jestem wdzięczna za pleśń, bo dzięki niej zapamiętałam ten Lidl i ten skręt obok niego. Skręcam. Biegnę. Równo 21. Dzwonnik w kościele wybija jak szalony. Musi mieć parkinsona i ADHD bo dzwoni szybko i głośno. A może to mi już w uszach ze zmęczenia dzwoni? Skręcam po raz ostatni w złą uliczkę i ląduję na parkingu bloku. A co to? Toż to moja siostra! Właśnie wsiada do samochodu. I pomyśleć, że gdybym skręciła w dobrą ulicę i nie przypałętała się na parking, to bym czekała do północy pod drzwiami, aż Ala wróci. Daje mi klucze. Czuję zaufanie. Zazwyczaj by mi tak po prostu kluczy nie wręczyła. Może wyglądałam żałośnie ze strąkami włosów przyczepionymi do czoła niczym tłuste pijawki do skroni fana medycyny naturalnej. A może to przez te atletyczne łydy budzące respekt? W każdym bądź razie klucze mam. Radość mam. Wizję kanapy i szamponu mam. Lecę do mieszkania. Szuram po klatce schodowej nogami. Ciemno. Pośmierduję. Mijam sąsiadkę. Przyspiesza. Nie dziwię jej się. Nawet w duchu chwalę, że rozsądna. I, że dobrze ją mama wychowała. W końcu dotelepałam się do mieszkania, lecę pod prysznic szybko, aż parkiet wyskrzypuje symfonię Mozarta. Po drodze ciągnę jeszcze kicie za ogon, żeby na balkon nie wylazła i nie czmychnęła na gwałty po okolicy. Kot uratowany, symfonia odegrana. Czas na relaks. Odkręcam kurki i inne podgrzybki i leje się woda. Miło. Siedzę, aż się pomarszczę. Jestem pod tym prysznicem. Mina na błogiego spaniela. Wykreślając "la" z ostatniego wyrazu zdania poprzedniego już wiadomo co będę zaraz robiła. Rzucam się na wyrko jak Zuniga na kręgi Neymara. Zamykam oczy. BUM BUM BUM w drzwi. O Ala wróciła! Śpiewnym sopranem księżniczki z Disneyowskiej bajki (po sterydach, 3 paczkach fajek i w gruźlicy) wołam ku drzwiom do siostry:
- "KtoooOoOo TaAaAaM? CzYyYyY tOoO wŁaMyyyYwAcz?"
- SĄSIAD. ŻYRANDOL MI PANI ZALEWA JA SOBIE NIE WYOBRAŻAM MIEĆ TAKICH SĄSIADÓW!
Milknę, przełykam to disneyowskie wystąpienie. Przeponie mówię "spokój! Natychmiast!".
Uchylam lufcik. Pan lat z 60. Łysawy plackens na głowie. Piżamka biała w pasy łososiowe. Naprawdę łososiowe. Różowe w rybki. Trzy guziki niezapięte. Widzę peruwiański medalion a`la Alvaro na piersi i włochaty pępek. Aj śmieszna natura. Głowa śliska jak kwestia tęczy na Placu Zbawiciela, a pępol kudłaty, aż zastanawiam się czy chomika bengalskiego tam nie trzyma. Pan drapie się w głowę niespokojnie. Głowa piszczy jak pocierany balon. W drugiej dłoni wspomniany Actimel. Patrzy się na mnie podejrzliwie. Ja na niego podejrzliwiej. Mierzymy się dłuższą chwilkę. I nagle startuje. Wylewa żale. Tak soczyście, że on sam zalał już chyba ludzi pod nami. I mówi i mówi i mówi. Nie śmiem się wtrącić. Widać, że sąsiad tego nie chce. Mówi dalej o tym, że żyrandol jest obsiąknięty i że strasznie źle mu tak żyć. Na koniec kicha jeszcze srebrzystą rosą śliny i odwraca się na pięcie.
   Mijam Pana następnego dnia rano. Przeprasza mnie serdecznie. Mówi, że wie, że to właściciel mieszkania jest odpowiedzialny, a nie najemca. Parę razy oczy mu uciekają. Jakoś tak nieswojo mu jest. Mówię, że nie ma sprawy i żeby pogadał z moją siostrą. Potakuje i odchodzi. I nie byłoby w tej sprawie nic niesamowitego, gdyby nie to, że powiedziałam tylko to jedno zdanie podczas całej konfrontacji z nim. I tu widzimy realny przykład jak człowiek sam sobie może zrobić telenowelę z życia. Przejść przez wszystkie stany emocjonalne od furji, zaniepokojenia, złości, smutku, żalu i poczucia wstydu w jedną noc. I z całej sprawy to ja się w sumie cieszę. Bo widzę, że naukowcy co to stwierdzili, że społeczeństwo jest coraz mniej emocjonalne i dosyć ubogie w kwestii uczuciowości, nie poznali Pana Sąsiada. Pan Sąsiad vs. Badania naukowe - 1:0. Gratulacje, ukłony i oklaski Pani z Teleekspresu!


PEACE <3

poniedziałek, 14 lipca 2014

WITAM, CZY MOGĘ NAKURWIC KRAULA?

      Jakby ktoś mnie szukał, to jestem pod wrażeniem. Na próżno go szukac na google maps. Dla każdego to miejsce znajduje się w innym punkcie. Dla jednego na konkursie hodowców warzyw, gdy spogląda na bydle w postaci 900 kilogramowej dyni. Dla drugiego na fashion weeku, gdy patrzy na modelkę popierdzielającą na 20 centymetrowych obcasach i nie zaliczającej gleby przy pierwszym lepszym podmuchu wiatru, czy kichnięciu osoby towarzyszącej. Dla jeszcze innego wrażenie znajduje się na PKP, gdy ciapąg przyjeżdża na czas, choc ty już zdążyłeś zbluzgac go w myślach, że na bank się spóźni. Najwyraźniej ten bank to był Amber Gold. Ja znalazłam moje wrażenie na basenie o 7:30 rano. A konkretnie na torze 5...

      Autorka nie odpowiada za 100% autentycznośc zdarzeń, gdyż o poranku miała w głowie miękki plusz, a oczy przysłonięte śpiochami wielkości pięści. Nie takiej niemowlęcej. Raczej takiej Michaela Clarke Duncan`a, w dodatku spuchniętej po bijatyce z drzewem.

    Wchodzę rozmemłana na pływalnię. W okół panuje senna atmosfera i delikatna próżnia spowodowana zassaniem powietrza przez ziewanie osób aspirujących do tytułu Rannego Ptaszka. Tę symfonię poranka przerywają co jakiś czas tylko świergotliwe pokrzyki Strażniczki Dezynfekcji "PROSZĘ PANI, PROSZĘ STOPY SPRYSKAC" wykrzywiającej usta w celu zaanonsowania reguł a następnie powracającej do dumnego uśmiechu po wykonanej mistrzowsko pracy i upajania się władzą nad potencjalną grzybicą, której nie przepuściła na bezkresie wód toru piątego.
    Jestem. Śpiochy wydłubane. Stopy czyste. Strój dziwnie niewymiarowy. Na przemian wyciągam gatki z tyłka, przez co SIUP - ramionka zaczynają się wpijac. Podciągam ramiączka, SIUP - gatki już na emigracji w pupie.
       Patrzę kto mi dziś towarzyszy. Obok mnie 2 osoby. Towarzysz pierwszy - okaz męski. Strój ma w porządku. Nic mu w pupe nie włazi. Gatki typu Jajogniot 5000. Nic dyndac nie będzie. Dyndanie jest dla mamałyg. On nie jest mamałygą. Panuje nad swym ciałem. To jedna z tych osób, które potrafią wstrzymac strumień moczu, gdy sikanie się rozpocznie. Odkręca i zakręca kurek kiedy chce. Hydrauliczna precyzja. Pełna kontrola. Klata szeroka tak, że sutkami dotyka sąsiednich torów. Facet łysy, gładki, świecący i śliski. Nic mu nie piszczy, nic nie strzyka. Gdyby smarknął na skrzypiącą futrynę to umilkłaby do czasu zdobycia przez Polaków Pucharu Świata w nogę. Choc łysy, to czepek też ma. Naciągnięty jak skóra na pupie Kim Kardashian. Szybki ruch i CIACH - gogle przywarły jak niemowle do cycka. Trę dłonią oko by wytrzec resztki snu z Adien`em Brody w roli głównej. Drugim okiem zerkam na Pana po prawej. On swoją dłonią oka nie trze. On wyciera spod nosa resztki porannego smoothie, a drugą dłonią kręci kółeczka jak przy flamenco. Wzrok wpatrzony w jeden punkt. Ścianka po drugiej stronie toru już topnieje pod natarczywym wzrokiem Pana Nakurwiacza. Gdyby nie było tam wody, ścianka uległaby samozapłonowi jak stary windows przegrzany po maratonie w pasjansa. Myślę sobie - ostry naku*wiacz. Profeska. Będzie ciął wodę jak emo żyły.
       Zmieniam oko. Teraz trę drugie. Perspektywa się zmieniła. Teraz okiem poprzednim zerkam na mojego drugiego towarzysza. Właściwie towarzyszkę. Pani lat 30 na oko. Patrzę jednym, więc dodaję jeszcze 30 z drugiego oka i już mam pełny obraz Pani lat 60. Worki pod oczami, że kilo ziemniaków by tam się zmieścic dało. Strój w dzikie wzory etniczne, przypruszony kurzem z zamieszek w latach 80. Nawet włos z wąsa Wałęsy na ramionku chyba widnieje. Ręce o konsystencji budyniu śmietankowego. Włosy gołębie. Czepka brak. Wzrok skupiony na jednym obiekcie - całym kompleksie basenowym. Rozgląda się i kręci, aż wiry w w wodzie jak w dorzeczu Amazonki zaczęły się robic. Myślę sobie - urocza, przepłynie dwa baseny i pójdzie na bulgotki do jacuzzi i dzwonic do wnucząt by odgrzały sobie gołąbki i nie brały narkotyków.
     Towarzyszka obczajona, wracam wzrokiem na tor Pana Nakurwiacza. I cóż widzę? Płynie Pan w szale. Wije się po całym torze jak kobra na arabskim targowisku. Nie wiesz czy masz wyciągac flet i zaklinac, czy dzwonic po Bear`a Gryllsa by złapał tego zwierza. Milion ruchów ramionami, a posuwa się może o metr gdy ktoś mu jeszcze w plecy dmucha. Naparza tą wodę, że aż się wrzątek robic zaczyna, a ratownik zbliża się z torebką "Liptona". Na torze zaczyna się robic tajfun. Nasłuchuję syren alarmowych każących nam ewakuowac się w głąb lądu. Nareszcie dobija do wypatrzonego drugiego końca toru. Chwyta się obiema dłońmi i przywiera do ścianki na "glonojada", a kuprem próbuje nakierowac tułów na kurs w drogę powrotną. Fala tajfunu zaczyna się powiększac. Przed sobą widzę Kostuchę wydłubującą brud zza paznokci. Karma mnie dopadła. Nie trzeba było zabijac Simsów w basenie. Przez głowę przewija mi się moje życie, ostatnie odcinki "Modern Family" ,wdzięcznośc, że już nie będę winna Uli piątaka i nadzieja, że wykasowałam historię przeglądarki. Dla mnie już nie ma ratunku, ale może zdążę ocalic Panią Uroczą i dac jej szansę przeżycia jeszcze długich lat na słuchaniu kawałków Ireny Santor i rozplątywaniu włóczki. Łapię powietrze, wyciągam ręce, obracam się na tor obok i....i Pani Urocza zniknęła! Czyżby ewakuowała się już wcześniej do jacuzzi? Przeciągam wzrokiem po torze. SZOK, NIEDOWIERZANIE I DRESZCZE POD PACHAMI. Pani Urocza na torze. Toń wody rozstępuje się przed nią jak Morze Czerwone przed Mojżeszem. Kuper odziany we wzory etniczne pracuje i nie daje jej zejśc na bok. Płynie prościutko. Stopy pienią wodę jak Magda Gessler bitą śmietanę. Pięknie! Unosi się na wodzie dzięki napowietrzonym płucom i wzdęciom! Posejdon już do niej dzwoni i proponuje kontrakt. Michael Phelps stoi na brzegu i klaszcze pośladkami ku jej czci! Jestem pod totalnym wrażeniem i nagle zalewa mnie fala. Nie tajfunu spowodowanego przez Pana Nakurwiacza, lecz fala wstydu, że dałam się zwieśc pozorom.
     Tajfun przeżyłam. Szoku i wstydu chlorowana woda mi nie zmyła. Pamiętaj! Ilekroc złapiesz się na ocenianiu innych na podstawie pozorów - wyrwij sobie pincetą włosy spod pachy i zapamiętaj by nigdy więcej nie osądzac!


PEACE <3


   

piątek, 11 lipca 2014

Człowiek Poważny vs. Człowiek POOważny

   
     Na codzień prezes. Bardzo ważny człowiek, bardzo ważnej organizacji. Jest bardzo rozsądny i czyta na dokumentach dopiski małym druczkiem. Garnitur z brustaszą. I to przydatną. Dla niego nie jest zbędnym wypierdem mody, lecz miejscem na chustkę pod kolor krawatu. By było ładnie. Artystycznie.
     Na codzień uczeń. Troche zblazowany. Lepi kulki z nosa i rzuca w koleżankę z ławki przed nim. Rzeźbiarz i strzelec.
     Na codzień gospodyni domowa. Krzyczy na dzieci, bo dłoni używają do drapania się po pupie i rozgniatania owadów na szybie. Do tego dłoni się nie używa. Ona zamiata, zmywa, pucuje i robi inne poważne rzeczy. Manualna kobieta.


W każdym z nas drzemie, konfiturzy i marmoladzi artysta. Trzeba tylko dac mu działac, a zabierze cię w rejony, o których nawet wścibska i wszędobylska sąsiadka Halina nie wie.


     Mama pyta się mnie czym wróciłam. Odpowiadam, że wszystkim.
     Mama pyta się mnie co robiłam. Odpowiadam, że żyłam sobie trochę.
     Mama pyta się co jadłam. Odpowiadam, że kebab z czekoladą, bitą śmietaną i gofrem.
     Mama się pyta czy uważałam na świrów. Odpowiadam, że owszem uważałam na siebie.


Mowa o Slot Art Festival z którego właśnie wróciłam stopem, stopą, busem, pociągiem, a w fazie końcowej kładąc się na ziemi i czekając aż uliczny zamiatacz posunie mnie ciut dalej.
Miejsce, w którym wyróżniasz się tylko jeśli zachowujesz się opanowanie, a włosy masz uczesane. Ułożone włosy = słaba zabawa. Na Slocie nawet łysy jest potargany po pogo.
Jeśli wydaje ci się, ze sąsiad/babcia/pies koleżanki jest konserwatywny i zamknięty w sobie, zabierz go na Slot`a a po 5 minutach zobaczysz jak hasa z gołą klatą, rozwianym włosem pod pachami i puszcza gigantyczne bańki mydlane, bądź jodłuje nieopodal.

"Slot Art Festival" vs. "Slut Fart Festival" - mała literówka, duże nieporozumienie.
Jeśli nie posługujesz się zbyt wprawnie językiem angielskim, pytaj o "Festiwal w Lubiążu", aby uniknąc wpadki niczym sznycel w brzucho otyłego wuja Edzia.

Festival raz doświadczony, gwarantuje, że będziesz wracał na niego jak opryszczka na dziwkę Żanetę z ulicy Sekstyńskiej.







PEACE <3



wtorek, 8 lipca 2014

DZIEŃ DOBRY. POZNAJMY SIĘ.

(Na wstępie pragnę zaanonsowac, iż nie mogę na klawiaturze zrobic literki "c" z kreseczką, więc niniejszym anuluję tę literkę w swoich tekstach na czas nieokreślony.)Prowadzę się artystyczno-autystycznie. Bloga mam po to by móc gdzieś wysmarkac mózg. Poza tym siostra by mnie pobiła swoim grubomielonym hummusem jakbym bloga nie założyła.

Na początek kilka ciekawostek(?) o mej osobie, aby można było obwąchac mi tyłek w internecie i stwierdzic czy ma się ochotę czytac me wypociny. Jeśli chcesz mnie nawrócic z któregokolwiek podpunktu możemy umówic się na spotkanie perswazyjne, aczkolwiek mogę się nie stawic.


1. Uważam, że Michael Jackson po śmierci już nie tworzy tak fajnie jak kiedyś :/

2. Lubię, gdy nieznajomy przyśnie w pociągu i opiera się przez sen o moje ramie. To słodkie dopóki się nie ślini.
3. Lubię kiczowate pamiątki w stylu lamp-muszelek znad morza, albo pocztówek z brokatowymi chiuauami. Lubię patrzec jak sprzedawca nie może uwierzyc, że nareszcie ktoś nabywa to badziewie i nawet nie ma spluwy przy skroni.
4. Nie lubię, gdy w radiu leci do orzygania jedna piosenka. Tylko bulimiczki to lubią jak mniemam.
5. Nie lubię "Króla lwa" i to nie dlatego, że jest smutny.
6. Nie lubię przejśc podziemnych w Warszawie, bo milion razy wychodzę na powierzchnię w nieodpowiednim miejscu i jestem jak kret chowający się pod ziemię i wyglądający z kopca co jakiś czas.
7. Nie lubię jak mi glony miziają stopy w morzu. Czuje je jako wielkie smarki na kończynach, a gdy już mnie to dotknie to nie jestem w stanie powiedziec nic poza "ił ił ił" przez następne pół godziny.
8. Mam białe koty, które uwielbiają kłaśc się na moich czarnych ubraniach, a nie lubią na białych.
9. Jestem beznadziejnie zakochana w Behemocie z "Mistrza i Małgorzaty". W sumie całkiem dobrze, że nie istnieje, bo ciężko by nam było się legalnie związac. Choc i tak łatwiej niż biednym homoseksualistom.
10. Nie potrafię gotowac - kiedyś przypaliłam wodę.
11. Nie uważam, że małe dzieci są rozkoszne. Przeraża mnie ich chybotliwy krok, pojawianie się znienacka i malutkie, wiecznie śliskie dłonie.
12. Podczas oglądania Smurfów kibicuję Gargamelowi.
13. Małe krawaty, które mamusie wciskają na swoich synów w podstawówce/gimnazjum wywołują we mnie niepohamowane obrzydzenie. Mówię jak jest. To nie jest urocze. To tylko uzmysławia, że chłopak jest zbyt kurduplowaty na noszenie zwykłego krawata i musi nosic tego smutnego tasiemca na szyi.
14. Uwielbiam rollercoastery choc absolutnie zawsze chce mi się na nich rzygac. Symbol dumy wydaje się małą zapłatą za dobrą zabawę.
15. Czasem jestem stara. Lubię sobie obejrzec "Jeden z dziesięciu" , zjeśc zupę i zrobic dżemkę w skarpetach i ze stoperami w uszach.
16. Lubię fasolkę po bretońsku z dżemem.
17. Uważam, że Homer Simpson jest sexy. Dba o rodzinę i jest kreatywny.
18. Jeśli kiedyś spotkam Adrien`a Brody, to wskoczę na niego jak rybak na 80kg tuńczyka <3
19. Nie maluję się nie dlatego, że uważam, że nie potrzebuję, a dlatego, że nie potrafię. Moja twarz po "robocie" wygląda jak laurka czterolatka. I to nie taka przy, której się wysilił np. na Dzień Mamy...raczej taka na Dożynki...
20. Uwielbiam czekoladę, a nienawidzę orzechów. Jeśli chcesz wywołac u mnie ostrą konsternację i huśtawe emocji jak u znerwicowanej starszej pani z pudlem łykającą garściami walerianę, bo pod nią mieszkają studenci naku*wiający dubstep na full z głośników, to daj mi czekoladę z orzechami. Pokocham cię i znienawidzę.