poniedziałek, 21 lipca 2014

NAUKA PO BLOKACH NIE SZUKA

     Mam nowego kolegę. Doświadczonego życiem i przezornego. Gadatliwy trochę też. Gestykulacji to nie jeden Włoch mu może pozazdrościć. Aż ciekawość zżera jak by gestykulował, gdyby jednak italiańska krew płynęła w jego żyłach. W ogóle ciekawość zżera czy cokolwiek w jego żyłach płynie oprócz cholesterolu i bakterii Actimela. Gdyśmy się poznali ten właśnie napój trzymał w dłoni. Jednej. Drugą gestykulował za tą jedną dłoń i jeszcze trochę żeby dogestykulować za dłoń zajętą Actimelem. A o co chodzi? O to, że człowiekowi się powodzi!

      Biegłam do mieszkania siostry i jej chłopaka. Nie to, że trening jakiś. Bardziej dar orientacji w terenie, który posiadam. A właściwie nie posiadam. Siostra dała cynk, że o 21 wychodzi i nie będzie MIAU kto mnie wpuścić, bo w mieszkaniu będzie tylko kot. Kot choć rasowy, to i tak nie potrafi więcej, niż typowy kot wielorasowy. Od rasowca by się chciało, żeby drzwi chociaż potrafił otworzyć. Ale nie. Ten umie tylko cudnie się łasić po twarzy, gdy śpisz i wyżreć starą pietruchę leżącą na parapecie. Nie żeby coś. Kota bardzo lubię. Włochaty i spokojny. Całkiem dobre dopełnienie dla jego łysego i energicznego opiekuna. Tak czy siak - drzwi mi nie otworzy. CATastrofa jeśli wziąć pod uwagę, że od 3 rano jestem na nogach.
      Co robić? Godzina 19. Normalny człowiek by wyruszył jakoś o 20:40. Ale ja nie mogłam. Dorastam. Dorastanie wiąże się z tym, że znasz siebie i uwzględniasz w czasie, potrzebnym na dotarcie do celu, zgubienie się w mieście i podróż tramwajem w przeciwnym kierunku do zamierzonego. Dodatkowo bardzo ufasz ludziom. A masz tak, że ludzie na twojej drodze są sympatyczni i pomocni. Na tyle pomocni, że bardzo chcą ci wskazać drogę, którą powinnaś się udać mimo, że sami nie mają pojęcia, gdzie znajduje się ulica, której szukasz. Ale nie chcą zostawić cię z niczym. W końcu mieszkają w tym mieście tyle lat. Głupio nie wiedzieć, gdzie co jest. No to wskazują. Cokolwiek. Prędzej bym za ich radą w tej Warszawie zaginioną Atlantydę znalazła, niż mieszkanko siostry. Każdy chce pomóc.
       Warszawiacy przekazują mnie sobie z rąk do rąk. Gromadzi się mały tłumek. Czuję się adorowana. Czekam już tylko na orkiestrę dętą z muzykami w śmiesznych czapkach i na małe dziewczynki w wiankach, rzucające kwiaty. Idę eskortowana. Tu mnie Pani podprowadzi, ale zaraz skręca, bo ziemniaki kupić musi, więc przekazuje mnie innemu przechodniowi. I już idę z Babunią, która chce przejść przez zamknięty park na skróty, więc forsuje ogrodzenie "bo ona od lat tędy chodzi i nie będą jej skrótu zamykać!". Wesoło. Idę. I jestem wdzięczna. I zwiedzam miasto. Jestem pewna, że gdybym spędziła w Warszawie jeszcze miesiąc, to spokojnie mogłabym wystartować w maratonie. Kondycha idzie w górę z każdą nową ulicą, w którą wlazłam przez pomyłkę. Moje łydy zaczynają być atletyczne jakbym miała w nich implanty arbuzów. Jeszcze trochę to będę dzwony jako rurki nosiła. Błąkam się jak rzeźnik na festynie wegetariańskim. Błądzę po mieście jak Macaulay Culkin w życiu. W końcu trafiam w dobrą okolicę.
"Gdzieś tu był skręt." - myślę sobie po narkomańsku i nagle widzę! Lidl, w którym ostatnio kupiłam siostrze spleśniałe truskawki ukryte pod warstwą świeżych. Pleśń włochata, że trzy futra na zimę by można było zrobić. Nagle jestem wdzięczna za pleśń, bo dzięki niej zapamiętałam ten Lidl i ten skręt obok niego. Skręcam. Biegnę. Równo 21. Dzwonnik w kościele wybija jak szalony. Musi mieć parkinsona i ADHD bo dzwoni szybko i głośno. A może to mi już w uszach ze zmęczenia dzwoni? Skręcam po raz ostatni w złą uliczkę i ląduję na parkingu bloku. A co to? Toż to moja siostra! Właśnie wsiada do samochodu. I pomyśleć, że gdybym skręciła w dobrą ulicę i nie przypałętała się na parking, to bym czekała do północy pod drzwiami, aż Ala wróci. Daje mi klucze. Czuję zaufanie. Zazwyczaj by mi tak po prostu kluczy nie wręczyła. Może wyglądałam żałośnie ze strąkami włosów przyczepionymi do czoła niczym tłuste pijawki do skroni fana medycyny naturalnej. A może to przez te atletyczne łydy budzące respekt? W każdym bądź razie klucze mam. Radość mam. Wizję kanapy i szamponu mam. Lecę do mieszkania. Szuram po klatce schodowej nogami. Ciemno. Pośmierduję. Mijam sąsiadkę. Przyspiesza. Nie dziwię jej się. Nawet w duchu chwalę, że rozsądna. I, że dobrze ją mama wychowała. W końcu dotelepałam się do mieszkania, lecę pod prysznic szybko, aż parkiet wyskrzypuje symfonię Mozarta. Po drodze ciągnę jeszcze kicie za ogon, żeby na balkon nie wylazła i nie czmychnęła na gwałty po okolicy. Kot uratowany, symfonia odegrana. Czas na relaks. Odkręcam kurki i inne podgrzybki i leje się woda. Miło. Siedzę, aż się pomarszczę. Jestem pod tym prysznicem. Mina na błogiego spaniela. Wykreślając "la" z ostatniego wyrazu zdania poprzedniego już wiadomo co będę zaraz robiła. Rzucam się na wyrko jak Zuniga na kręgi Neymara. Zamykam oczy. BUM BUM BUM w drzwi. O Ala wróciła! Śpiewnym sopranem księżniczki z Disneyowskiej bajki (po sterydach, 3 paczkach fajek i w gruźlicy) wołam ku drzwiom do siostry:
- "KtoooOoOo TaAaAaM? CzYyYyY tOoO wŁaMyyyYwAcz?"
- SĄSIAD. ŻYRANDOL MI PANI ZALEWA JA SOBIE NIE WYOBRAŻAM MIEĆ TAKICH SĄSIADÓW!
Milknę, przełykam to disneyowskie wystąpienie. Przeponie mówię "spokój! Natychmiast!".
Uchylam lufcik. Pan lat z 60. Łysawy plackens na głowie. Piżamka biała w pasy łososiowe. Naprawdę łososiowe. Różowe w rybki. Trzy guziki niezapięte. Widzę peruwiański medalion a`la Alvaro na piersi i włochaty pępek. Aj śmieszna natura. Głowa śliska jak kwestia tęczy na Placu Zbawiciela, a pępol kudłaty, aż zastanawiam się czy chomika bengalskiego tam nie trzyma. Pan drapie się w głowę niespokojnie. Głowa piszczy jak pocierany balon. W drugiej dłoni wspomniany Actimel. Patrzy się na mnie podejrzliwie. Ja na niego podejrzliwiej. Mierzymy się dłuższą chwilkę. I nagle startuje. Wylewa żale. Tak soczyście, że on sam zalał już chyba ludzi pod nami. I mówi i mówi i mówi. Nie śmiem się wtrącić. Widać, że sąsiad tego nie chce. Mówi dalej o tym, że żyrandol jest obsiąknięty i że strasznie źle mu tak żyć. Na koniec kicha jeszcze srebrzystą rosą śliny i odwraca się na pięcie.
   Mijam Pana następnego dnia rano. Przeprasza mnie serdecznie. Mówi, że wie, że to właściciel mieszkania jest odpowiedzialny, a nie najemca. Parę razy oczy mu uciekają. Jakoś tak nieswojo mu jest. Mówię, że nie ma sprawy i żeby pogadał z moją siostrą. Potakuje i odchodzi. I nie byłoby w tej sprawie nic niesamowitego, gdyby nie to, że powiedziałam tylko to jedno zdanie podczas całej konfrontacji z nim. I tu widzimy realny przykład jak człowiek sam sobie może zrobić telenowelę z życia. Przejść przez wszystkie stany emocjonalne od furji, zaniepokojenia, złości, smutku, żalu i poczucia wstydu w jedną noc. I z całej sprawy to ja się w sumie cieszę. Bo widzę, że naukowcy co to stwierdzili, że społeczeństwo jest coraz mniej emocjonalne i dosyć ubogie w kwestii uczuciowości, nie poznali Pana Sąsiada. Pan Sąsiad vs. Badania naukowe - 1:0. Gratulacje, ukłony i oklaski Pani z Teleekspresu!


PEACE <3

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz