piątek, 12 grudnia 2014

WŁAJASZ WŁAJASZ GDZIE SIĘ SZLAJASZ

      Marię zamówiłam przez internet. Jedna z takich przesyłek typu "raz wysłałeś sms`a, ale zwrotnych otrzymałeś srylion". Z tym, że zwykle jest to przyjemne jak drapanie się papierem ściernym po oku i na dane sms`y nie odpowiadasz, tylko wyciągasz kartę z telefonu, przyklejasz silikonem do kamienia, laminujesz, zapisujesz się na siłownie i pakujesz masę w łapy, wynajmujesz łódkę, sam wiosłujesz przez 3 dni na bezkres mórz, wrzucasz kamień i zawracasz A tym razem ja odpisywałam bardzo chętnie. Właściwie nie wiem czemu. Biorąc sprawę tak, jak spraw brać nie lubię, czyli czysto logicznie - Maria  w zależności od poziomu empatii w niej zawartej powinna albo:
a) Niezwłocznie zrobić print screena pytania, które wystawiłam w internecie i wysłać do moich rodziców z dopiskiem "proszę córkę monitorować, bo może sprosić na siebie wąsatego Janusza lat 60 hobbystę-kolekcjonera siekier"
b) Niezwłocznie wyłączyć stronę magicznym krzyżykiem w prawym górnym rogu ekranu.
Z tym, że Maria logicznie myśleć również nie lubiła. Zbyt niezależna była na to jak "zachowywać się powinno" i na postawione przeze mnie w internecie pytanie "Witam. Szukam towarzysza podróży na miesięczny wolontariat przy opiece nad słoniami w Tajlandii. Do ogarniania polskich spraw i wspólnej tęsknoty za pierogiem i by wspierać się wzajemnie w razie duru brzusznego. Fajnie by było jakbyś był zabawny i lubił drapać po pleckach w czasie długiej podróży. Pozdrawiam serdecznie." odpowiedziała. Treść może nie była dokładnie toczka w toczkę, aczkolwiek przesłanie niosła mniej więcej to samo. Jako, że dziewczyna otwarta, Maria zgłasza się do mnie następnego dnia treścią tak rozsądną iż większość polskiej starszyzny po odczytaniu jej w tygodniku "Życie naszych parafian, w które wścibię nosa" padłoby na zawał lub zakrztusiło się właśnie przełykanym rosółkiem. Mianowicie Maria w wiadomości zwrotniej naskrobała mi po krótce entuzjastyczną wizję nas dwóch, obcych sobie osób, na drugiej półkuli skrobiące z zapałem zadki słoni z brudu. Zapewniła mnie również, że nie nazywa się Roman i nie ma lat 55. Nie ma również chorób zakaźnych. Mnie to wystarczyło. Zaakceptowałam Marię. Wygrała przetarg na towarzyszkę i już po miesiącu miałyśmy okazję zobaczyć się po raz pierwszy na lotnisku w Warszawie. W okół Okęcie, w mym serduszku przejęcie. Stoję wśród zgromadzonych rodzin, rodzin z dziećmi i samych dzieci co się pogubiły i błąkają się teraz po terminalu jak dziecięcia wyjęte z fabuły "Kevin sam w Nowym Yorku". Rozglądam się za Marią. Kręcę głową tak, że przez kolejne dni męczą mnie jeszcze zakwasy w karku. Oceniam, kto ze zgromadzonych na Marię się nadaje. Jestem wybredna. Oczekiwań dotyczących mojej towarzyszki nikt nie spełnia. Po chwili zaczynam się jednak niepokoić i zaniżam swoje kryteria. Panienka, którą minutę wcześniej wyrzuciłam z kręgu "być może Maria" wskakuje na dziką kartę z powrotem na listę wyborczą. Wciągam telefon i wykręcam numer mojej towarzyszki. Jednocześnie rozglądam się po terminalu kto podniesie słuchawkę. Strzygę oczkami na prawo i lewo jak znerwicowany spaniel z biegunką szukający miejsca na kupkę. W słuchawce sygnał. Na moich ustach pojawia się uśmiech, bo Maria właśnie zyskała kolejne punkty. ŻADNEGO GRANIA NA CZEKANIE! Nic mi nie wymiotuje szumiącym pop-rockiem w moje spanielowate uszy. Dobrze. Będziemy miały o czym z Marią rozmawiać jak coś. Nienawiść do pioseneczek w słuchawce o jakości dźwięku powodującego spazmy i płacz u adiofilów. Dobra, fajnie, że temat z Marią będzie, ale przydałoby się gdyby się zjawiła. W okół nikt nie sięga po telefon. No nic. W sumie jeszcze 3 minuty do umówionego spotkania. Szczęśliwi czasu nie liczą, ale spóźnieni na samolot rzadko szczęśliwi bywają. Nadam walizki, podciągnę spodnie, siknę sobie i pochodzę po ekskluzywnych sklepach bezcłowych pomierzyć szaliczki marki "Nosisz na sobie równowartość 13 kontenerów dla uchodźców z Kazachstanu" oraz popryskać sobie nadgarstek perfumami męskimi i damskimi by wyniuchać jaki zapach nosiłby perfum dla transwestyty.
       Kieruję się do bramki odprawowej. Moja limonkowa walizka wystukuje kołami idealny rytm do piosenki, którą mam w głowie. "Voyage, Voyage"nucę sobie stawiając walizę na wagę. Pani za biurkie się uśmiecha. Odwzajemniam uśmiech, a w głowie refren - " Włajasz włajasz! Plua lua kła la nła". W głowie wydzieram się solidniej niż wschodząca gwiazda wiejskiego chóru kościelnego. Pani Lotniskowa tymczasem wciąż wyszczerzona tak, że kącikami ust przetrąca lampy na suficie, przykleja na mój dobytek nalepkę koszerności i prawilności po czym posyła ją w świat na taśmie. Odbieram od Pani Radosnej swój paszport walcząc jednocześnie z kolejną zwrotką "Włajasz włajasz" i chęcią wskoczenia na taśmę przewozową coby i mnie przewiozła. Ale koniec końców błędnie postanawiając zachować głupią godność, żegnam się, odwracam do wyjścia w swych podróżniczych czarnych dresach, robię parę kroków i...nagle moje oczy wyskakują mi z oczodołów jakby mnie ktoś pinezką w dupsko dźgnął. Kurde. W mózg mnie ktoś dźgnąć powinien! Moment, w którym uświadamiam sobie, że w posłanej właśnie walizie w kierunku zwanym "W Pizdu" były wszystkie moje pieniądze i dokumenty. Choć słowa na głos nie powiedziałam, byłam przekonana, że na mojej twarzy ludzie w okół mogą wyczytać co właśnie zrobiłam i cóż to za nierozważne dziewcze ze mnie. Pięknie. Pierwsze 2 minuty podróży, a ja już zostaję bez pieniędzy, ubezpieczenia i telefonu antypsujnego. Ok. Przynajmniej nie jestem na tyle głupia żeby wciąż trwać z rozdziawioną gębą na środku lotniska i czekać aż mi Dobra Wróżka Lotniskowska magicznym pyłem upierdzieli walizę i przyniesie na swoim powodzie z jednorożców. Ruszam w stronę Pani Radosnej wartko jak nowa Honda szybsza niż wygląda. Próbuję zachować spokój na twarzy i ciele, co przy obecnej sraczce w głowie skutkuje wyrazem twarzy jakbym nieświeżego serdla zjadła, albo miała drapiący kłębek włóczki w majtach. Nieważne. Patrzę Radosnej w oczy. Hipnotajzing gaping. Prostuję się żeby okazać dominację jako klientka lini lotniczych i pośrednia żywicielka jej rodziny.Wypinam klatę na Burnejkę. Nie zraża mnie to, że wyglądam bardziej jak wątły koleś z przepukliną. Wspinam się na palce. Ramiona rozrzucam na boki jakbym telewizory niosła. Otwieram paszczękę i pewnym siebie jąkającym piskiem wydobywam z siebie wytłumaczenie zaistniałej sprawy. Mój psi pisk niepokoi kota zamkniętego w wytwornej klatko-kuwecie przy bagażu starszej pani. Niepokoi też Panią (JużNie)Radosną. Mówi, że musi się z kimś skontaktować. Podnosi słuchawkę, a ja wyczekuję jej zdania powitalnego do osoby po drugiej stronie łącza - "Dzień dobry. Wydział Do Spraw Debilizmu? Mamy nagły wypadek.". Nic takiego ku mojemu zaskoczeniu nie ma miejsca. Pani Lotniskowa odzywa się standardowym "Dzień dobry" a dalej rozmowa toczy się lotniskowym slangiem, który jest znany tylko w kręgu wtajemniczonych. Ja do wtajemniczonych nie należę, choć rozmowa toczy się w okół mnie. Mimo to nie chcę wyglądać jakby sprawa mi zwisała i aby nie tkwić jak kołek, potakuję energicznie ruchem głowy mającym wyrazić "wszystko rozumiem, jest jak pani mówi, świetnie się pani spisuje, piękny ma pani sweterek". Po kilku minutach rozmowa się kończy, a Pani (ZPowrotem)Radosna obwieszcza że zaraz po mnie przyjdą. Ponownie kiwam głową udając, że oczywiście spodziewałam się tych "Nich" i że doskonale wiem kim "Oni" są. I chcąc wyglądać profesjonalnie kryjąc się za tą "wiedzą" nie jestem pewna, czy właśnie nie utwierdziłam babki w swym debilizmie. Bo skoro wiem kto po mnie przyjdzie i potakuję głową ze zrozumieniem, oznacza to ni mniej ni więcej, że już nie po raz pierwszy zostawiam całą swoją tożsamość upchniętą między majtki i skarpety w bagażu poza zasięgiem mojego wzroku. Po chwili zjawia się Pan Mundurowy obwieszony słuchawkami, z których co chwila wydobywają się tajemnicze hasła: "Dwójka sprawdzona." , "Łącznik, terminal czysty", "Wezwanie do Kwarantanny" ,"Okoń z warzywami lekko przesolony", "Założ szalik Roman bo się zaziębisz". To ważna persona tutaj mniemam sobie po cichu. Każe mi iść za sobą. Nie musiał mówić. I tak bym poszła. Męsko opiekuńczy typ, to typ ten optymalny za którym kobiece nogi idą machinalnie. Prowadzi mnie w dół budynku. Im niżej tym coraz mniej ludzi. Powoli szmery i rozmowy ustają. Na podziemnym poziomie mija nas już tylko rodzina romska (?!) z ochroną. Idziemy z Panem Mundurowym dalej, tam gdzie nawet Roma jeszcze nie było. Stajemy na wprost drzwi "Tylko dla osób upoważnionych". Jest tajnie, nie powiem, że nie. Czuję dreszczyk, bo Pan Mundurowy pogania mnie przed sobą i przechodzimy przez drzwi. Najwyraźniej należę do "upoważnionych" i czuję się ważna. W hangarze zastajemy wielkie paczki pooblepiane różnymi pieczątkami. Na końcu hangru wątłe światło pada na ślimaczącą się taśme. A na niej? Mój limonkowy skarb! Mój dobytek. Cieszę się niemiłosiernie, ale nie chcę psuć chwili, więc trzymam swoją ekscytację na wodzy niczym rozpuszczona nastolatka na widok kucyka, którego właśnie dostała. Zdradzam się jednak po chwili tuląc moją walizkę jak matka nowonarodzone dziecię. Jeszcze chwila i bym ją do nagiej piersi przystawiła. Wyciągam z bebechów mego niemowlęcia kaskę i dokumenty, po czym w asyście Mundurowego sunę nadać walizkę po raz kolejny. Na górze namierza mnie dziewczyna podobna do Marii. Możliwe, że dlatego, że okazuje się nią być. Zauważa mnie w akompaniamencie ochrony, wachlującą się plikiem banknotów. Co jak co ale bardziej spektakularnego wejścia w znajomość jak z Marią, to ja nigdy nie miałam. Dalsze odprawy, zabawy i wylot z Wawy odbyły się bez większych przeszkód. Specjalnie nie użyłam słowa "niespodzianki", gdyż w każdej minucie swojego życia otrzymujesz od świata coś nowego. Zabrzmi to banalnie do porzygu, ale niespodzianką w każdej minucie twojego życia jest właśnie ta kolejna minuta. I od ciebie zależy jak ją wykorzystasz. Czy wąchając koszulę "czy jeszcze się nadaje, czy już do prania", czy czekając aż piana piwska w kuflu opadnie, czy nadając swoją tożsamość i zabezpieczenie finansowe w limonkowej walizie, czy może czytając durnowatego bloga (pozdrawiam serdecznie i zachęcam).






PEACE <3

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz